niedziela, 20 maja 2012

Jak to wszystko poukładać? Spróbuję

Nie potrafię sobie tego wszystkiego poukładać tak, zeby Wam sensownie opisać, jakie mną emocje targały i dlaczego.
Po pierwsze sprawa mamy. Nie będę wchodziła w szczegóły, bo kogo to obchodzi, powiem tylko, że ledwo sobie dawałam psychicznie radę. Kondycja mamy, psychiczna, podyktowana jest jej stanem po udarze. Nie bardzo dawałam sobie radę z jej wybuchami złości i agresji, nie mogąc z nią logicznie rozmawiać, a jedynie mogąc unikać tych ataków jak się da. Kiedy już następowały, a przeważnie było to wtedy, kiedy jednym słowem próbowała mi wytłumaczyć coś, czego za Chiny nie mogłam pojąć, bo za tym jednym kryła się historia cała zrozumiała tylko dla niej jednej, nie miałam innego wyjścia jak przeczekiwać, chować się gdzieś w kącie. Trudne bardzo.
Ratowało mnie to, że przeważnie wieczorem (ale nie codziennie) miałam spotkania z przyjaciółmi czy znajomymi, zawsze przemiłe i ciekawe, często zakrapiane. Nie piję zwykle, ale wtedy pozwalałam sobie na kieliszek czy dwa wina, żeby jakoś odreagować. Poza tym w miłym towarzystwie, przy wspaniałym jedzonku, nie ma to jak napitek właściwy.

Jesli idzie o moje odchudzanie, nie zarzuciłam - odmówiłam sobie polskich ciast i wspaniałych cukierasków, ciasteczek i innych obiektów pożądania. Znajomi gotują wspaniale i nie było ziemniaków czy chleba w nadmiarze, natomiast pieczone mięsa, różne indyjskie dania, grillowane mięso z sałatkami, a i owszem. Najpierw u Doroty, a potem u Mileny, po raz pierwszy i drugi w życiu zjadłam oliwki i strasznie w nich zagustowałam. Nie wiem, jak to się stało, ale mi zasmakowały. Rukola z ziarnami słonecznika, suszonymi pomidorami, odrobiną oliwek (Dorota ratuj, co tam jeszcze było?), jest przepyszna. U Hani za to jadłam takie dziwy z kuchni orientalnej, że szok. Natychmiast przestaję wymieniać, bo jeszcze kogoś ominę, a to by było niesprawiedliwe, a pamięć jednak jest zawodna.
No więc w ciągu dnia napięcie do granic wytrzymałości. W tym czasie w Polsce odbywały się nabożeństwa majowe i chodziłam do kościoła, prosić o cierpliwość, mądrość, poza tym modlitwa dawała mi ukojenie, powtarzana jak mantra działała jak medytacja. Pomogło. Spotkania z dawno niewidzianymi przyjaciółmi i znajomymi, a także z rodziną męża (mojej już nie mam, oprócz mamy),  dawały siłę do przebrnięcia przez kolejny dzień. Niesamowite jak człowiek człowiekowi może pomóc, nawet o tym nie wiedząc.

Koszalin, moje rodzinne miasto. Wydawałoby się, że nie zmienił się wcale, a jednak tak. Oczywiście poznaję w nim to miasto, które mnie 'nosiło', kiedy byłam tu w szkole, ale rozbudowane jednak, jaśniejące, z nowymi sklepami (na miejsce starych, szkoda czasem), jak to pewnie wszędzie, stare miesza się z nowym, miasto żyje. Wzruszenie. Najpierw kiedy poszłam do Katedry, gdzie byłam u I Komunii. Potem, kiedy mijałam moje liceum, do którego uwielbiałam chodzić. Nie odważyłam się pójść zobaczyć mojego rodzinnego domu, od kilku lat w innych rękach. Bałam się, że mi serce pęknie. No i cmentarz. Tam sobie i popłakałam,  porozmawiałam z prababcią, babcią i tatą, poczułam się jak w rodzinie. Wiem, że to dziwnie brzmi, ale jakoś tak nie sama byłam, chociaż przecież wiem, ze oni nie żyją. Może mi pomagają? Nie wiem, ale faktycznie dużo rzeczy udało mi się załatwić, wszystko szło jak z płatka, a nie powinno. W sensie takim, że tam, gdzie spodziewałam się przeszkód, coś się takiego zawsze zadziało, że udawało się zdążyć, dodzwonić, uzyskać podpis, dojechać itp. Trzy razy znalazłam na swojej drodze pióro. Moja prababcia zwykłą mawiać, że jak znajdziesz pióro, znaczy twój Anioł Stróż je zgubił, jest w pobliżu. Jedno znalazłam w Koszalinie, jedno w Siedlcach, jedno w Warszawie, zawsze wtedy coś mi się udawało, a było blisko, żeby nie. Mówcie, co chcecie, ale kurczę, ten Anioł musiał być obok.



Na koniec pobytu, kiedy już wszystko wydawało się zamknięte i dopięte, zadzwonili ze szpitala w Irlandii, że mąż ma się stawić tamtego wieczora na oddział, bo mogą go przyjąć na planowa operację, na którą czekał rok, ze względu na to, że ktoś inny musiał zrezygnować (gorączka czy coś). I sto telefonów, załatwianie mężowi wolnego, potem co z synem, co z psem, kto pojedzie, kto wróci. Dzięki znajomym udało się to jakoś dograć, dzieckiem mi się zajęli, psem nawet (a Franio jak wiecie trudny jest do okiełznania), nawet mi Gosia diagnozę postawiła, dlaczego ten mój Jack Russel taki niesforny i dała kilka rad, jak go spacyfikować. Czyli 2w1, pomoc i porada. No, czyż ja nie mam szczęścia do ludzi?

Już w pociągu do Warszawy, nocnym, sypialnym, miałam szczęście, że nikt nie dokupił biletu i byłam sama w przedziale. Rozmawiałam przez telefon kilka godzin, a to ktoś zadzwonił do mnie, a to ja do, polska komórka, irlandzka komórka, kiedy wreszcie przestałam odbierać i wydzwaniać, już mnie bolały uszy, ręka, gardło, język i w ogóle wszystko, usłyszałam za ścianą (one w pociągach w końcu bardzo cienkie) - o Boże, wreszcie przestała gadać - ktoś westchnął z ulgą, haha. I miał rację. Ale to nie ploty były, a ustalanie planu na kolejne dni, bo przede mną były trzy dni pobytu w Raju, jak mi się wtedy wydawało i słusznie. Najpierw spotkania w Siedlcach, a potem Targi Książki w Warszawie zakończone wizytą u przyjaciółki w stolicy. Ale o tym, to już następnym razem.