poniedziałek, 27 lutego 2012

Jacek i Barbara - zakochana para

Tak mąż śpiewa, kiedy przechodzi korytarzem i widzi nasze nowe nabytki.  Martwie się, bo musiałam się zadłużyć na swój. Jego rower kupiliśmy  na Bike to work scheme, czyli dostał z pracy czek, a w cotygodniowych ratach, przez rok będzie ten rower spłacał, bez odsetek i przed opodatkowaniem, czyli trochę dodatkowo zaoszczędzi. A i spłacaniem nie musi się martwić, powolutku może.
A oto mój rower z bliska.




Cieszy się, że w tym roku będziemy szusować po drogach razem. Szusować jak szusować, chyba na wyrost powiedziane, ale przyznam, ze kiedy podchodzę do mojego niebieskiego ptaka, czuję mrowienie w stopach, nie mogę się doczekać powrotu na rower. Po tylu latach, pewnie pojeżdżę 15 minut i mi tyłek odpadnie. Trzeba się jakoś z powrotem wciągnąć w to jeżdżenie.

A oto moja niedzielna niespodzianka. Tosia, moja biblioteczna kuleżanka lat trzy, narysowała dla mnie rysuneczek, mój portret. W spodniach, bo ja zawsze w spodniach jestem i włosy mają taki kolor jak moje. Piękna pani ze mnie na tym obrazku. Zdjęcie nie za dobre, bo u mnie lodówka w ciemnym miejscu stoi.
Tosia zawsze mnie obejmuje na powitanie i się do mnie przytula. Fajnie sobie przypomnieć, jak to jest z małym dzieckiem, bo moje to wielkoludy już :-)


Wczorajszą noc zarwałam na Oskary, moje wrażenia na Notatkach Coolturalnych

piątek, 24 lutego 2012

Ryśka czaszkowo-mózgowego pożegnanie

Tyle się gadało o Ryśku, którego scenarzyści zabili, że się aż rzuciłam do oglądania odcinka o śmiertelnym zejściu rzeczonego.
Klanu nie oglądam od lat dziesięciu. Pierwsze odcinki nadawane były w czasie, kiedy urodził się Wojtek, dużo wtedy spędzałam czasu w domu, z butlami, pieluchami itp, więc i Klan się załapał. Tylko błagam, nie zaczynajmy znowu dyskusji o obecności telewizora w domu i o ogłupiających serialach. Tłumaczyć się nie chcę, fakt jest taki, oglądałam i tyle. Nawet mi się podobał, była to pierwsza telenowela polska, obok Złotopolskich, Labiryntu nie licząc. Codzienne seanse dawały młodej matce, czyli mnie, nie tylko wytchnienie na te 25 minut, ale i błogie poczucie porządku czerpane z powtarzalności. W czasie, kiedy zostaje się zamkniętą w domu z dwójką dzieci, tonący brzytwy się chwyta.
No, ale o Ryśku  miało być.
Symbol ojca wspaniałego, męża idealnego, dbającego o swoje stado, o czystość rąk i zjedzenie obiadu. W nowoczesnych czasach passe, czy to dlatego scenarzyści go uśmiercili? Mam nadzieję, że nie, bo to by oznaczało, ze spada oglądalność w momencie, kiedy porządnych, ale masakrycznie zwykłycch ludzi pokazują, ergo - społeczeństwo chce krwi i igrzysk, a nie pracy u podstaw w pokoju (czytaj nuuuudzie).
Jeśli idzie o kobiety, może one i chcą Brada Pita, ale Rysiek bardziej by im się w życiu sprawdzał - wieczna ambiwalencja uczuć.
No, ale z tym koniec, Rysiek odszedł na uraz mózgowo - czaszkowy. Diagnoza z upodobaniem powtarzana w kolejnym po śmierci odcinku, siostra, brat, koleżanka siostry, szwagier, wszyscy mówią - o Boże, spadło to na nas jak grom z nieba, Rysiek umarł na uraz czaszkowo-mózgowy (kolejność dowolna, w zależności od sceny), raz m-cz, raz cz-m. Kto tak mówi, szczególnie w rozpaczy????? A gdzie poczciwy uraz głowy, ewentualnie - upadł i nieszczęśliwie uderzył głową? Przecież nie mózgo-czaszką!!!!!!!!!!!!!
Kto pisze te dialogi, czaszkowiec, bo przecież obecności mózgu chyba brak?
Tak czy inaczej - Ryśka żal. Koniec epoki normalnie.
Hanka w kartonach, Rysiek z roztrzaskaną mózgo-czaszką, jak żyć panie premierze?

wtorek, 21 lutego 2012

Nie zapomniałam, siedzę po uszy

Hej, nie zapomniałam o Was! Nadal na diecie, już jest dużo łatwiej, waga spada wolniej, a nawet się zatrzymała, ale nie panikuję na razie, bo myślę, że to normalne.
Kończymy pierwszy miesiąc diety i wracamy do jej dnia pierwszego, czyli powtarzamy cały program. Można tak. Jestem dobrej myśli, czuję się lżej, spadłam w obwodach, nawet buty mi się za duże zrobiły. Nie tylko na szerokość, ale i na długość.

Jeśli idzie o życie pozadietowe, nie mam czasu stresować się wyjazdem do Polski, bo wpadło, dzięki jedne z blogowiczek, pilne tłumaczenie i nad nim się teraz skupiam, siedzę po uszy w 'przeszkodach wodnych'. Bardzo techniczny tekst i borykam się z nim jak żaba z suchym dołem, ale nie poddaję się.
Wpadłam tylko na chwilę, w ramach przerwy. Kurczę powinnam się trochę powyciągać i kręgosłup poskręcać, haha. Idę kawę sobie zaparzyć i na razie zmykam. Tęsknię za Wami, jak skończę tłumaczenie poczytam Was hurtowo, wszystkie zaległe wpisy.
Zostawiam was z moim niedawnym odkryciem, chociaż moja córka mówi, ze u nas w radio leci non stop, ja na nią nie trafiałam jakoś. Pełna energii Irlandka Imelda May. Dobra do dodania sobie speedu na otwarcie dnia.

czwartek, 16 lutego 2012

Teatralnie, poszpitalnie, nie-pączkowo i latająco

Po kolei - mama pojechała do domu, ale z tego, co rozmawiałam, jest nieźle. Leki tylko kosztowały jak za zboże, ale dla wszystkich, którzy mieszkają w Polsce to chyba nic nowego.

Teatr okazał się strzałem w dziesiątkę. Wprawdzie miałam marny ubaw, bo martwiłam się mamą i z torebki wysyłałam smsy, lepiej by mi było w ogóle nie pójść, ale po pierwsze - w domu były urodziny syna i byłoby mi  jeszcze gorzej zebrać myśli w rozgardiaszu i grupie prawie dziesięciu nastolatków, a po drugie bilet to mój prezent walentynkowy, nie dało się tego spektaklu obejrzeć inaczej, a prezent to prezent.
Sztuka była wystawiona przez znaną trupę teatralną Rough Magic Theatre Company, tytuł Plaza Suite. Jeden pokój w hotelu, trzy pary tam zamieszkujące, trzy historie, jedna cecha wspólna - o życiu, o związkach i śmiesznie. Nie dlatego, że były jakieś gagi, że się ktoś na skórce od banana przewrócił, ale dlatego, że dialogi były pełne humoru, chociaż dotykały ważkich tematów. Tak też można, a nawet trzeba.
Córka kupiła bilety na ten sam spektakl, ci sami wykonawcy, ale grany w Dublinie. U nas bilety 20, w stolicy 36 najtańszy.

Zobaczcie filmik reklamujący spektakl



Tego dnia zaliczyłam swój pierwszy sukces dietetyczny. Przed spektaklem usiadłyśmy we włoskiej restauracji na przekąskę. Wcześniej nie miałam nic w ustach oprócz chwytanych w pośpiechu owoców i śniadania. Zanim zorganizowałam przyjęcie synowi, zanim podzwoniłam w sprawie mamy, już musiałam jechać do Letterkenny, to prawie godzina drogi. Usiadłam w restauracji, przejrzałam kartę i powiedziałam sobie - dobra, stres wielki, nic nie jadłam, do łózka idę za kilka godzin, zjem pizzę. Comfort eating mi się włączyło. Trwałam w tym postanowieniu, aż do przyjścia kelnerki. Kiedy przyszło do zamawiania poprosiłam o... kurczaka w lekkim sosie cytrynowym, a zamiast ziemniaków czy frytek - sałata z lekkim dressingiem.
Siedziałam potem i sobie w brodę plułam - dostanę pewnie tradycyjnie (bo ja zawsze zamawiam najgorsze danie w danym miejscu) jakieś g.. którego nie zjem i padnę trupem.
Moja decyzja została nagrodzona jednak przez los, bo na talerzu dostałam strasznie smacznego kurczaka z grilla, polanego nie jakimś ciężkim sosidłem, a dużą ilością świeżo wyciśniętego wraz z miąższem soku z cytryny zmieszanego z łyżką lub dwiema sklarowanego masła, sałata też była świetnie i lekko przyprawiona. Fantastyczny posiłek, lekki i mieszczący się w ramach mojego dnia diety, bo właśnie powinnam jeść pierś drobiową. Wygrałam z własną słabością do zajadania stresów i było mi z tym dobrze.
A dzisiaj NIE zjadłam pączka, ani faworka (pewnie dlatego, ze go nie miałam), ale też i nie szukałam. Wprawdzie byłam w sklepie i miałam taką myśl, żeby zahaczyć o stoisko z pączkami i wyjąć jednego i w ukryciu skonsumować, ale w porę stwierdziłam, ze to by było jednak żałosne i wpędziłoby mnie w dół bez dna.
I to też było zatrzymanie się przed zajedzeniem stresu, bo wczoraj w nocy kupiłam bilety do Polski i przeżywam to cały czas.  Moje wizyty w kraju zawsze są trudne, przykre i wykańczające mnie nerwowo na tyle, że leczę je jeszcze wiele tygodni po powrocie. Nic to, w garść się trzeba wziąć.
Strasznie trudno być dorosłym.

wtorek, 14 lutego 2012

Na dobre i na złe - science fiction dla ubogich

Cała noc nieprzespana. Od wczorajszego rana czułam, że coś nie tak, chodziłam i tylko węszyłam, co? Aż po południu, akurat kiedy byłam na zakupach przed urodzinami syna, telefon od opiekunki mamy, że zawiozła ją do szpitala. Tym razem kamienie w nerkach, straszny ból, zapalenie układu moczowego. Najpierw nie chcieli jej przyjąć, potem trzymali całą noc na izbie przyjęć, kroplówka, leki i mimo jej ogólnego stanu nie za dobrego, odesłali do domu. Prośby o przebadanie gruntowne w szpitalu nie pomogły. Znieczulica kompletna, byle wypchać. Siostra męża mówiła, ze była na badaniach na żylaki i nie mogła uwierzyć, jak źle ludzi traktują w szpitalu, jak się tam upodleni wszyscy czują i tak sobie myślę, że 'Na dobre i na złe' to powinno mieć w informacji nie serial obyczajowy, tylko serial science fiction w pełnym tego słowa znaczeniu.
W nocy się martwiłam, od szóstej mojego czasu jestem  na telefonie, do teraz.
A w domu 8 chłopa 16+, bo syn już miał zaplanowane urodziny, zresztą dlaczego miałby ich nie mieć, i tak nic nie pomoże.  Mieli być tylko do północy, bo zaproszonych było 10, ale przyszło dwóch czy trzech mniej i uprosili męża, żeby mogli zostać na noc, bo jak nie wszyscy przyszli to się zmieszczą. I tak oni na górze całą noc buszowali, ja na dole z telefonem pod poduszką jak mysz pod miotłą, koszmar. Do tej pory są, a ja bym wolała trochę spokoju, ale co tam, niech mają ubaw.
Do tego mnie też boli cały dół brzucha, a właściwie jakby układ moczowy mi dolegał i jakbym ja też kamienie lub piasek miała. Nie mam siły iść do lekarza.Chciałam się położyć, ale nie mogę, muszę jechać do pewnej starszej pani, bo jej to obiecałam. Oczy mi się kleją.
Wczoraj złożyłam kolejne CV do pracy. Pewnie nic z tego nie będzie, ale próbować trzeba. 

niedziela, 12 lutego 2012

Wiosennie, promiennie

Dawno nie pisałam, ale co zrobić, jeśli człowiek spiczniały jakiś i nos na kwintę, pogoda w tym wydajnie pomaga, a skarżyć się nie chce? Zamilknąć
Pogoda od trzech dni u nas piękna. Słońce, wiosna, ciepłe powietrze, pachnie ziemią rodzącą się do życia, wiecie taki nie do pomylenia z niczym innym aromat trawy, gleby, krzewów szykujących sie do wypuszczenia pierwszych pąków i torfu z kominków. Do tego ptaki po prostu oszalały, od rana trele, gonitwy, rejwach w karmiku, życie w ogrodzie wre.

To i żyć się chce. I łatwiej myśleć o czekającym mnie wyjeździe do kraju do mamy, który ja zwykle będzie trudny. I łatwiej się odchudzać. Tym bardziej, że chyba z 10 kg spadło w 20 dni. Ale ja mam dużo do zrzucenia, więc to nie jest syndrom żadnej choroby, tylko trzymam się zasad i nie pozwalam sobie na wielkie odchylenia, chyba ze już mnie tak przyciśnie, że nie daję rady. Dzisiaj zjadłam Grześka. Jezu, muszę się zaraz zważyć ;-) Albo nie, obiecałam sobie, że tym razem nie będzie terroru wagi stojącej w łazience i liczenia kalorii, bo i tak tego nie umiem. Niby głupia nie jestem, a i tak zawsze na tym poległam wcześniej - wciąż mi się wydawało coś za dużo lub za mało, mimo, że zapotrzebowanie kaloryczne i tak było niewielkie,  na wszelki wypadek nie dojadałam, a potem wilczy głód gonił mnie do jedzenia.  Nigdy w ten sposób nie umiałam, dlatego przepisy z książki i menu na miesiąc bardzo mi odpowiadają.
Ciągle ostatnio chciało mi się spać i małżon zauważył kilka razy, że jakaś bladzieńka jestem (w życiu tak do mnie nie mówił, więc naprawdę musiałam być). Już się zastanawiałam, czy jakiś suplementów diety nie muszę zacząć zażywać, ale Pani Magda mówi, że magnez z B6 koniecznie, to może od tego zacznę na razie.  Martwiliśmy się, że to od diety ta bladość, szarość raczej moim zdaniem, ale okazało się, że zdrowie jest, nie ma natomiast wystarczającej ilości słońca ostatnio i stąd to przygnębienie i kolor skóry. Jak tylko wyszło słońce, ja dostałam rumieńców i zmęczenie też jakby mniejsze.

Pojechałam dzisiaj po rower, pożyczyłam pieniądze i postanowiliśmy odebrać dziś. Nic z tego, ani rower męża nie gotowy, ani mojego nie było sensu brać, załatwimy to za jednym zamachem za tydzień. Małżon był dzisiaj pierwszy raz w sklepie od czasu, kiedy wynalazłam rower dla siebie, zobaczył go i mnie wyśmiał, że za stara na niego jestem, że on jest dla dziuni.  Dzidzię piernik ze mnie zrobił. Naigrawał się między tymi rowerami, ciągnął mnie po piętrze - może sobie jakiś inny wybierz? Pewnie, bym może i, ale wszystkie inne w stylu holenderskim prawie 400 euro, tylko na ten jest specjalna oferta, na inne mnie po prostu nie stać. Poza tym pięknisty jest i taki, jakby to rzec, ekscentryczny, a ja lubię tak czasami szokować, ubiorem już nie, ale rowerem, dlaczego by nie?  Potem jeszcze u znajomych strzelił jakiś tekst i oni też się śmiali z kolorów i mojego wyboru.  I zasiali we mnie, wespół zespół, wątpliwość, że może ja faktycznie za odważnie sobie poczynam, może powinnam statecznie na czarnym posuwać po mieście? Czarny bym sobie kupiła, też ładny, może nawet bardziej, ale takiego nie ma. A innych, nijakich, srebrny metalik, co to ukradną i nawet swojego w masie nie poznasz, nie chcę. Mój ci tamten. Ale teraz się boję, że będzie mi wstyd na nim jeździć. Siedzę i układam buzię w podkówkę, bo tak się cieszyłam na te jazdy rowerem, a teraz się jakoś wzdrygam.

A jutro jadę do teatru. Zbieramy się w 4 dziewczyny i zaszalejemy. Najpierw pójdziemy do knajpki obok teatru na pogaduchy, kawę i może jakąś przekąskę, zobaczę, co bym tam mogła zjeść, żeby diety nie zawalić. I tak z tego wszystkiego pogaduchy najważniejsze, no i sztuka, mam nadzieję, że dobra. Dam znać, jak było

czwartek, 9 lutego 2012

Miej serce, miej. Powtarzam - miej!

Jest mi zimno. Jest mi źle. Miałam dzisiaj poważny pomysł, żeby zrobić sobie pełnoziarnistego, a jakże, tosta, ale uwaga ... z bekonem, pieczonym pomidorem, a jak nie bekonem, to kiełbaskami pieczonymi i pomidorem...
Pomarzyć piękna rzecz. Przecież głupia nie jestem.
Zachowuję się jak ten lew na odwyku. Gdzie to było, w Madagaskarze? Lew roślinożerny. Wprawdzie nie muszę jeść samych warzyw, ale dużo. I chuuuudo. Wspomniałam Madagaskar i udałam się na YouTube zobaczyć ulubione najlepsze fragmenty króla Juliana


Miej serce, miej. Powtarzam - miej! Jest obecnie moim ulubionym quotem.

Małżon znosi dietę bardzo dobrze, a ja bym dzisiaj deski na trociny zębami przerobiła z nerwów. Aż musiałam uprzedzić, żeby się do mnie nie zbliżać.

Telepie mnie na widok białego jogurtu z musli. Normalnie dreszczy dostaje i mam jadłowstręt. Nie dlatego, ze niedobry, ale jakoś tak nie zimowy. Owsiankę sobie zrobię jutro.
Niestety mam takie odruchy, że przestać jeść w ogóle. Nie odrzuca mnie od jakiegoś konkretnego jedzenia, tylko ogólnie, co bym nie miała na talerzu, trudno mi się zmusić do pierwszego kęsa.
Przejdzie mi. Uparłam się wczoraj spacerować po plaży z Frankiem, dla formy, dla psiaka, żeby się wybiegał, dla małżona, żeby odstresował ciężki dzień w pracy i mnie przewiało. 
Ale jak posłuchałam Pani Magdy, autorki książki, to mi się od razu lepiej zrobiło. Ona potrafi zarazić entuzjazmem. Cały program można obejrzeć TU
Założę się, że takiej dietetyczki jeszcze nie spotkaliście, ani nie mieliście okazji słuchać. Fantastyczna.
A ponieważ mam dowód na taśmie, że mogę podać przepis na zupę paprykową, o który prosiła Szpilka to proszsz:

Zupa krem z papryki (to jest wersja dietetyczna)
1 czerwona papryka - oczyścić i cebulę też, pokroić drobno, razem dusić na łyżce oliwy na patelni pod przykryciem mniej więcej przez 5 minut. Od czasu do czasu potrząsać, żeby nie przywarło. Czosnek i małą papryczkę chilli (jeśli nie chcecie, żeby było ostre to zrezygnujcie z niej) pokroić w talarki, wrzucić do 1 litra bulionu warzywnego, dodać pomidory z puszki i gotować 10 minut. Dodać paprykę i cebulę, całość zmiksować. Na końcu przyprawić solą i pieprzem. Posypać uprażonymi pestkami dyni. 

A poza tym nie dzieje się nic. Nie jest tak, że piszę tylko o diecie, bo mi życie przesłania. Po prostu w tę pogodę siedzę w domu, nie słucham radia, nie oglądam wiele TV, a jeśli to filmy, co je na dvd dostałam,  czytam dużo i piszę takie tam, no to nic dziwnego, że nie mam nic od powiedzenia. No comments czyli :-)

niedziela, 5 lutego 2012

O klęsce, która na końcu dnia zwycięstwem się okazała.

Już o tygodnia wiedzieliśmy, że w polskiej szkole w tę niedzielę, po lekcjach, odbędzie się bal karnawałowy. A jak bal i rodzice, to mieliśmy poważne podejrzenia, chociaż może powinnam powiedzieć nadzieje, że będą domowe wypieki, bo u nas w szkole mamy potrafią piec pyszne ciasta.
Zbywałam te łakomczuchowe odczucia milczeniem i starałam się sama przed sobą nie dopuszczać do siebie tej świadomości.
Kto powiedział, że kobieta w Raju mężczyznę kusiła? To bzdura. Kształtami może tak, ale na pewno nie jabłkiem. Bo jabłkiem kusił Ewę Adam.
Mąż w środę, z iskrą w oku strzelił we mnie tekstem, jak kulą z bazuki - ale w niedzielę to sobie zjemy kawałek ciasta, rozpustę odstawimy. I mi w tyle głowy wyrwał ogromną dziurę.
Odchudzamy się razem, więc i on jest wystawiony na męki spowodowane odstawieniem od tego i owego.
Jak powiedział te słowa, życie już nie było takie łatwe. Liczyłam dni do niedzieli. Furtka do piekła się otworzyła, diabeł kusił.
Kiedy jechałam dziś do szkoły, miałam na uwadze, że zgrzeszę. Zawczasu wynajdywałam sobie usprawiedliwienia, że grzeczna byłam, że się stosowałam, że przecież od tego się nie umiera, nikogo nie krzywdzę, to w końcu nie hazard, nie alkohol i nie narkotyki.

Dopiero około 13 mogłam się dorwać do słodkości. Powstrzymałam się przed kremowymi ciastami i sięgnęłam po chudy placek z jabłuszkiem. Zjadłam mały kawałek i dumna z siebie zaczęłam zapominać o całej reszcie, górach dosłownie, pysznych ciast innego, cięższego kalibru.
Aż do momentu, kiedy mąż wparował do sali (w ogóle jakoś dziwnie innymi ściezkami chodziliśmy dzisiaj) z talerzykiem na którym piętrzył się kawałek kremowego ciasta z galaretką.  Pomyślicie - jeden, to jak się mógł piętrzyć. Ano mógł, był złożony z kilku warstw, galaretki, kremu, wieżowiec rozkoszy można rzec.
Nie było już dla mnie ratunku, udałam się do kantyny i też nałożyłam. Nie było już talerzyków, więc podano mi kilka serwetek i plastikową łyżkę.
Usiadłam przy szkolnym stoliku na stołówce i zaczęłam jeść. Z tej serwetki, ciasto było pyszne, z orzeszkami, makiem, ale zaczęło mi się mazać na tej serwetce papierowej i plastik mi przeszkadzał, wszystko było nie tak.
Wróciłam do sali bibliotecznej, czyli chemicznej zamienionej na bibliotekę, jak co niedziela, z poczuciem 'dobrze spełnionego obowiązku zaplanowanego zgrzeszenia' i mnie zdziwko chapło.
Przecież powinnam być mega szczęśliwa. Powinnam unosić się dwa centymetry, mimo wagi, hehe, nad ziemą. Powinnam, ale zamiast tego mnie zemdliło, wszystko było dla mnie za słodkie i miałam żal, że to było nie tak, jak się spodziewałam. Poza tym czułam się ciężko i dobre samopoczucie, jakie miałam po zjedzeniu lekkiego śniadania, bezpowrotnie zostało utracona. Wcześniej szłam korytarzem wyprostowana jak struna, jakby mi wreszcie przestał ciążyć brzuch, chociaż cudów nie ma, nie schudłam do szkieletu. Po zaledwie dwóch małych kawałkach ciasta, znowu się jakoś zgarbiłam i 'zaciążyłam'.
A wcześniej, jak typowy łasuch na słodkości, tylko bym palce oblizywała. NIGDY nie czułam się źle, po zjedzeniu czegoś z mąki i słodkiego.
Nawet głośno to znajomym powiedziałam, że jestem w szoku, ale nie wiem, za czym tak tęskniłam, za czym łzy jak grochy wylewałam? Mało tego, jeśli kiedykolwiek w przyszłości zdecyduję się zjeść kawałek ciasta, to będzie to na ładnym talerzu, w towarzystwie kawy w porcelanowej filiżance, widelczykiem i co najważniejsze mały kawałek, ale upieczony specjalnie dla mnie, przeze mnie, możliwie zdrowe, lekkie i mało słodkie.
Bo widzicie kochani, zwycięstwem  kończącym ten dzień klęski, było ostateczne przekonanie się, że mi ciężkie, słodkie ciasta do niczego potrzebne nie są. Tylko ci, którzy kochają słodkości, wiedzą, jak trudno w sobie tę świadomość wyrobić. Chociaż nigdy nie jadłam byle g... słodkiego, teraz się okazuje, że nawet pyszne domowe ciasta szkolnych mam,  już nie wszystkie dla mnie. I nie byle jak, na stojaco, bo to nie jest głodu zaspakajanie, tylko przyjemność i jako taka musi mieć oprawę.
Rzekłam.
A jutro dzień wspaniały, bo mamy w menu pastę z twarożku z makrelą i łososia wędzonego nadzianego twarogiem i warzywami. Nie mogę się nacieszyć.
Tych, którzy mają gdzieś takie dylematy przepraszam za kolejne wynurzenia, ale jak bum cyk cyk, dla mnie to była ILUMINACJA DIETETYCZNA.

piątek, 3 lutego 2012

Zamiecie, zamieszki, domieszki

Ale się porobiło. Od dwóch dni mamy 'zamieszki' w radio, prasie, a może i w TV, ale nie oglądałam irlandzkiej, to nie wiem - o pewnej takiej 'Magdzie' (imię zmienione), która była bohaterką, a właściwie jedną z, artykułu w Gazecie Wyborczej, który to artykuł przetłumaczyli i wydrukowali w podobnej do GW gazecie irlandzkiej - Irish Independent. Problem w tym, że tłumaczenie było tendencyjne i nieakuratne i zrobili z niej babkę wysysającą system pomocy społecznej i żerującą na niej bezczelnie.
Najpierw Polacy się oburzyli, że jak ona mogła i jak to źle o nas świadczy. Ja też. Potem okazało się, że oryginalny tekst nie bardzo przypomina ten angielski i wszyscy się wkurzyli na taką zagrywkę.
Nawet Ambasador Polski w Dublinie wysłał list do wydawcy. Na drugi dzień niektóre media prostowały historię, nawet rzeczona Magda udzieliła wywiadu do radia, które ją poprzedniego dnia przeciągnęło pod kilem. Można go posłuchać TU

Głowa mi pęka od tego. Polacy muszą się tłumaczyć przed Irlandczykami, wciąż ktoś cię pyta o to i patrzą na nas jak na pasożyty. A niektórzy są życzliwi. I tak uważam, że mleko się wylało, większość tych sprostowań już nie usłyszała.

Jakby tego było mało, Wisława Szymborska zmarła. Przykro mi bardzo. Wydaje mi się, że nie zdajemy sobie sprawy, mimo, że niby tak, jak wielką była poetką. Z czasem jej wielkość będzie rosła. Mam nadzieję, że rozumiecie co mam na myśli.
I mała Magda się znalazła, niestety nie żyje. Tak mi z tym źle. Biedulka. Ale i matki mi szkoda. Pomijam kwestię tego, co zrobiła, czy w szoku, czy nie, czy zdawała sobie sprawę, czy nie - będzie musiała z tym żyć i to jest straszne. No chyba, że to nie był wypadek i zamordowała, to wtedy cofnę te słowa.
No i na koniec afera 'aborcyjna' z panią Marią Czubaszek w roli głównej. Wiem, że ona ma wielu fanów, ale ja niestety nie mogę przyklasnąć tym, którzy się tak za nią ujmują. I nie o jej wybory tu chodzi. Gdyby miała trochę przyzwoitości, nie mówiłaby o usuwaniu ciąży, to jej prywatna sprawa. Too much information. I czego ona chce? Oklasków? A pieski ze schroniska przygarnęła i im życie dobre podarowała. Ten wywiad pozostawił u mnie niesmak. Ma prawo do swoich wyborów, chociaż lepiej by było zapobiegać niż usuwać, ale nie musi o tym rozpowiadać. Bez przesady. I ta niechęć do dzieci, rozumiem, nie każdy musi lubić, ale ona tak o tym rozmawia, jakby to jakieś ohydne i niestosowne było je mieć i dzieckiem być. Żałosne to jakieś. Nie to, co mówi, a to jak mówi.

Dzisiaj strasznie zimno, mam nadzieję, że zamiecie nas ominą i nie będzie śniegu takiego, jak zeszłego roku. 

Doniesienia z frontu walki 

Już mnie chcica na wszystko, co tłuste, dużo i słodko opuściła. Do następnego razu, hehe. Trzymam się. Dzisiaj na obiad był morszczuk (pysznego nam się udało kupić) z surówką z kapusty kiszonej, według przepisu z książki pani Magdy, fantastyczna. I pierwszy raz w życiu zrobiłam i zjadłam zupę krem selerową. Ja nigdy nie lubiłam selera. Wot siurpryza. Pani Magda zaleca branie Magnezu z witaminą B6, zmniejsza łaknienie, szczególnie na słodycze. Zresztą sami posłuchajcie.
Znalazłam w sieci rozmowy z autorką książki, która jak się okazało, jest częstym gościem w Dzień Dobry TVN. Oto pierwszy link, gdzie jest filmik, kliknijcie w środek ekranu, zacznie się odtwarzać. Ciekawy i pouczający. Dzisiaj o podjadaniu

środa, 1 lutego 2012

Nie wszystek jestem

Znajoma Irlandka przyjechała z wakacji zimowych w Zakopanem i co przywiozła dla mnie? Kubek pięknościowy, z napisem Dla super koleżanki. Zakopane. Hehe, dobrze, że ciupagi nie targała przez całą Europę. A do tego CAŁA TORBA cukierków WAWEL!!! Moich ulubionych, Michaszki pomarańczowe (nie znałam), kawowe (nie znałam), z białą czekoladą (dane mi było spróbować), mieszankę krakowską z galaretką, Trufle, Krówki. Samo wymienianie mi sprawiło przyjemność. Oczywiście nie tknęłam, tylko mi dwie wpadły przypadkiem do ust :-) Nie miałam sumienia mówić jej, ze się odchudzam.

No, ale żeby nie było tylko o tym wagi zrzucaniu (chociaż kryzysy przychodzą i odchodzą i wciąż walczę z chęcią wtranżolenia buły z szynką i serem żółtym), poskarżę się Wam w sekrecie na inny temat.
Wiem, że młodziak nie jestem, ale bez przesady, bitwy pod Grunwaldem nie pamiętam. Ostatnio miałam dwie sytuacje, które mnie wbiły w podłogę. Koleżanka na wieść o zamówieniu przeze mnie pewnej książki do biblioteki, kiedy jej powiedziałam, że się strasznie cieszę, bo ta powieść dzieje się na przestrzeni czasów, od wojny z bolszewikami 1920, poprzez II wojnę, komunę, Solidarność i tak do współczesności, ona do mnie wypaliła - no tak, dla ciebie radocha, bo ty pamiętasz te czasy, Gomułki itd. Jest mi życzliwa, tego jestem pewna, więc to nie złośliwość, ani chęć dogryzienia, czyli co? Wyglądam na taką, co pamięta towarzysza Wiesława? Może jeszcze starsza od niego byłam? Oburzenie w rozmowie telefonicznej powstrzymałam, potem się z tego naśmiewałam, ale teraz, bo nie jem tej buły z serem, z żalu wyciągam takie kwiatki na 'warsztat'.
I drugi, równie 'bolesny', hehe
Koleżanka chwali się wspaniałymi Allegrowymi zdobyczami kryminałów Dominika Damiana - czyli Adama Bahdaja, który pod tym pseudonimem je pisał -  i mówi - nic nie wiedziałam, że on pisał takie powieści pod tym nazwiskiem, dla Ciebie to pewnie normalne, bo to Twoje czasy, ale ja nie. Czujecie, on je pisał w latach 1959-64, zanim mój ojciec poznał mamę, a tu dowiaduję się, że to moje klimaty, bo pewnie je czytałam na bieżąco (tak nie powiedziała, ale ja się nurzam w rozpaczy i sobie dopowiadam).
Czy ja o czymś nie wiem? Może ja Dorian Grey jestem, albo Benjamin Button?

Doniesienia z frontu odchudzeniowego

Po pierwsze musze się oduczyć gadać o tym do Was bez przerwy, przynajmniej w części pierwszej przemilczać. Po drugie, mam kryzys, stąd to gadulstwo, bo im więcej mówię, tym trudniej przestać dietowanie, bo obciach.
No i zdjęcia robię różniste, żeby sobie przypomnieć, że jedzonko proponowane w tej diecie jest pyszne i nie ma tragedii

Jednego dnia mieliśmy pyszną zupę pomidorowo-paprykową z prażonymi pestkami dyni
 (blue, poznajesz talerz? Uwielbiam go)


A to domowe chicken nugets obtoczone w płatkach kukurydzianych i pieczone w piecu, a do tego coleslaw z czerwonej kapusty z dodatkami (to jest jedna porcja, z 1 piersi, nie dałam rady zjeść, za dużo dla mnie było, a gdyby ktoś mi powiedział wcześniej - daj trochę, to bym myślała, że od ust odejmuję)


trochę ciemnawe to zdjęcie na dole, ale z góry para waliła mi w obiektyw - śniadanie w niedzielę jajecznica z polędwicą drobiową i sałatka z pomidorami, jedna kromka chleba z twarożkiem (nie było tegoż w spisie, ale zaszalałam).  To była uczta. Normalnie nie ma takiego wielkiego, przeważnie owsianki, czasem serek z pomidorami.

Także jak widzicie, tragedii nie ma, tylko moje łasuchowanie cierpi. Cukierki nie dla mnie i ciasto takie fajne z marcepanem nie dla mnie i bułka z szynką i serem nie dla mnie. A nie mówiłam, że ludzie na diecie są żałośni?
Zależy kto, mąż daje radę, twardy jest jak Azja :-)
No i schudliśmy, nie ważę się, ale widzę.