wtorek, 12 stycznia 2016

Taki sobie powrót


No dobra, jestem. Pytali, szukali, pisali, pomyślałam, że jednak wpadnę, chociaż czas nadal nie z gumy, doba za krótka, próbuję wiązać brzegi tych ram czasowym elastyczną taśmą, a i tak czasem w piętkę gonię. Ale tyle czasu tu byłam, że tak głupio się więcej nie pojawić.

Jest tak:
  • powieść ukończona i wychodzi w kwietniu nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka. Okładka w trakcie tworzenia, więc nic nie pokażę, ale tytuł znam, to znaczy taki jest od samego początku - "Poza czasem szukaj". Chcecie wiedzieć o czym, czy to ma być niespodzianka?
  • założyłam, że skoro się pisze i będzie takie, jakie będzie, czyli już jest, to nie mogę wyglądać tak jak wyglądałam, bo nikt mi nie uwierzy, że wiem, o czym piszę. A jak chcę sprzedać, to widziały gały co kupowały, nie kupią, jak będą widzieć to, co było. Wzięłam i schudłam 32 kg i dalej działam na polu, trochę na ugorze, bo cholera w moim wieku, słusznym niestety, to już nie tak hop hop. Ale zmiana jest i to najważniejsze
  • pozbyłam się, przy okazji tego ruchu, endorfin, treningów na macie, zdrowego jedzenia, wszelkich dolegliwości i depresji. Codziennie śpiewam, cieszę się życiem, rankami tańczę, piję goracą wodę cytryną i cieszę się jaki piękny świat. Robię sobie piękne makijaże i naprawdę jestem szczęśliwa, chociaż moja sytuacja ogólnie się nie zmieniła, a napisanie książki i jej wydanie, jestem tego pewna, to jest wynik tej zmiany we mnie. Kiedy mam doła, to bardzo krótko. I już nie wymiotuję, kiedy nadchodzą wieść z frontu maminego
  • mama - jest ok, chociaż nie jest dobrze, w takim sensie, że bez zmian, ale stabilnie. Ma opiekę 24 h na dobę i już nie muszę się zamartwiać, chociaż oczywiście cały czas przejmuję się tym, jak się ma. 
  • z kasą w związku z jej zobowiązaniami nadal krucho, ledwo wiążę koniec z końcem, ale już przynajmniej z tego powodu nie zaliczam dołów, problemów zdrowotnych itp
  • chociaż - żeby nie było tak pięknie - pół roku temu zaliczyłam mini udar, który objawił się utratą wzroku w jednym oku, ale wróciło. Prawdopodobnie zmianą trybu życia uratowąłam się przed większym problemem. Teraz biorę leki i jest git. Odmawiam przyjęcia do wiadomości choroby, mam to gdzieś, biere tabletki i zapominam o sprawie. Tak postanowiłam 
  • dzieci w porzo, syn na studiach, córka trzeci rok robi karierę po studiach, ciężko, bo ona na początku drogi, syn jeszcze nie jest samodzielny, ale wspierają się bardzo daleko od domu i to jest najwspanialsze. 
No to chyba nadrobiłam. A co u Was? 


wtorek, 18 listopada 2014

"Zamrażam więc to, co ma zginąć i nowa rodzę się"



Kiedy zaczynałam sezon jesienno-zimowy z kijami, bałam się głównie deszczu. Nie pomyślałam, że chłód może być równie doskwierający i stanowić takie wyzwanie dla silnej woli. Mam bardzo wysoki próg odczuwania zimna (czy powinnam powiedzieć niski?), właściwie do tej pory nosiłam krótkie rękawy, rzadko kiedy mam na sobie kurtkę, bylebym miała coś wokół szyi, stąd moje uwielbienie dla wszelkiego rodzaju szali. Dzisiaj był wieczorem mróz. Już w domu podmarzłam, ale jak wyszłam, zamieniłam się natychmiast w kupę nieszczęścia. Odpowiednie odzianie się zajmuje dużo czasu, nie lubię, bo jak decyduję o wyjściu, chciałabym natychmiast, robię się bardzo niecierpliwa. T-shirt do tego polar, bo kurtka cienka przeciwdeszczowa, na kurtkę odblaskowa kamizelka, bo ciemno, nie chcę zginąć na drodze, mam przecież słuchawki w uszach. Dziś rękawiczki, które mi utrudniały założenie kijów, rzepy mi się ich czepiały. Spodnie założyłam na gołe nogi, powiem krótko, co wrażliwsi niech zasłonią uszy - ten huj, co powiedział, że na nogach nie ma receptorów zimna nie zasługuje nawet na 'c'.Jutro muszę coś wymyślić.
Oczywiście po czasie się rozgrzewam, ale do tego czasu językowi grozi posiekanie na tatara.
Dzisiejszy marsz poświęciłam na ćwiczenie medytacji, wyłączenia myśli z procesu marszowego. Różnie mi to szło, ale nawet znalazłam sposób, zawieszałam się na słowach pojedynczych, liczyłam sylaby, potem litery, zastanawiałam się, jaką czcionką one są śpiewane (sic!), szukałam instrumentów gdzieś tam w trzecim rzędzie melodii. Trasę znam dobrze, na chwilę mogłam nawet zamknąć oczy.. Myślę, że z czasem dojdę do umiejętności wyłączania się z toku myślowego. Przynajmniej na jakiś czas.
Na sam koniec, już w tej partii marszu ciemnej i całkiem 'niewidzącej' włączyła mi się piosenka Miśkiewicz (dziś słuchałam jej całej płyty), której wcześniej nie zauważyłam wcale. Aż dziw. Do tego zimowa. Mówiłam wczoraj o tym przejściu przez ciemność do ponownych narodzin, no to teraz to usłyszałam w uszach:
"Myśli te
Ogrzewają mnie
Czułe dla
Zimowych spraw
Nieuniknione jest
Lato, wiosna, zima też
Zima też
Zamrażam więc to, co ma zginąć
I nowa rodzę się"


Piosenki nadal do mnie gadają

Bardzo szukam czegoś, co mi nie pozwoli stracić zapału, bardzo się tego boję, bo to by była klęska, a mnie kolejna przegrana niepotrzebna.

Nie ma tej piosenki na YT, podaję stronę, gdzie można odsłuchać audio - tytuł Nieuniknione

http://muzzo.pl/odtwarzaj/nieuniknione,296632

Narodziny i śmierć chodziarza

Wczorajszy nocny marsz z kijami był okropny, bardzo byłam emocjonalnie poruszona, daję sobie radę z wieloma uczuciami, potrafię większość z nich przezwyciężyć, przepracować, ale zupełnie nie daję sobie rady z poczuciem upokorzenia, może dlatego, że go nigdy wcześniej w takiej formie i nasileniu nie zaznałam. Staram się o tym nie myśleć, ale jak czasem do mnie wróci tego świadomość, to jest mi z tym źle. Potykałam się o kije, o własne nogi, zupełnie byłam lost in action. Do tego ten czarny odcinek drogi. Najpierw z domu w kompletniej ciemności idę po omacku, tylko myślę, że wiem, gdzie jest droga, ale tracę poczucie, gdzie ona wiedzie. Na końcu dopiero jest światło (to z mojej trasy) i ja w jego stronę coraz szybciej idę, nic by mnie nie zatrzymało, bo dosyć mam już tego, że narasta we mnie strach. To jak umieranie. Z powrotem jest odwrotnie, przeciskam się pod górę, więc trudno, szczególnie po dziesięciu kilometrach marszu, wąskie ciemne gardło, idę i też nie wiem, gdzie, ufam tylko, że intuicja mnie wiedzie w dobrym kierunku. Na końcu jest mój dom z oświetlonymi oknami, przez które widzę ogień w kominku, kredens w kuchni uśmiechający się do mnie ulubionymi filiżankami, storczyk na stole i kwiaty w oknach - tu się kończy ten ciemny kanał rodny - wychodzę na świat. Ponowne narodziny - jak pierwszy oddech noworodka, czasem bolesne. Bo znowu trzeba się zmierzyć ze światem.
Jeszcze staram się udawać, że nic mnie to wszystko nie obchodzi. Ale obchodzi. I nawet czerwone paznokcie i staranny makijaż nie potrafią temu zaradzić. Ostatnio nic nie jest takie, jak być powinno. Nie lubię. Ale trzeba, bo poddawać się nie można, nigdy, więc wstaję rano i mimo, że nikt mnie dziś nie zobaczy, bo pracuję z domu, robię full make up i ubieram się 'jak na przyjazd teściowej'. Dla siebie. Wieczorem znowu umrę, znowu będę się rodzić.
A w słuchawkach Hozier, którego poleciła mi córka. Nasz ci on, czyli irlandzki. Ale on ma słowa w tych piosenkach!

Żadnych panów, ani królów kiedy rytuał się zaczyna
Nie ma słodszej niewinności niż nasze delikatne grzechy
W szaleństwie i glebie tej smutnej ziemskiej sceny
Tylko wtedy jestem człowiekiem
Tylko wtedy jestem czysty
Amen. Amen. Amen

Zabierz mnie do kościoła
Będę czcił jak pies w świątyni Twoich kłamstw
Powiem ci moje grzechy, a Ty naostrzysz swój nóż
Oferując mi tę nieśmiertelną śmierć
Dobry Boże, pozwól mi oddać Ci me życie.

PO ANGIELSKU TO LEPIEJ BRZMI

No masters or kings when the ritual begins
There is no sweeter innocence than our gentle sins
In the madness and soil of that sad earthly scene
Only then I am human
Only then I am clean
Amen. Amen. Amen.

Take me to church
I'll worship like a dog at the shrine of your lies
I'll tell you my sins, so you can sharpen your knife
Offer me that deathless death
Good God, let me give you my life


poniedziałek, 1 września 2014

Pojawiam się i znikam, wpis przepraszający


Kochani, przepraszam, że tak zniknęłam, ale zmiany u mnie w regule dnia, nie pozwalają mi za bardzo na jakieś inne ruchy, niż te podstawowe. 
A mianowicie dalej piszę, już mam jedną trzecią książki napisane, tak się wystrzelam ze słów i myśli, że tutaj nie za bardzo mam siłę. Piszę krótkie posty na FB, chyba je po prostu będę też tutaj publikować, lepiej krótko niż znikać na ament. 
Poza tym nadal chodzę z kijami, codziennie, przerwy mam rzadkie, może co 5 dni, robię 10 km dziennie, czasem 8. Zajmuje mi to 2 godziny, z prysznicowaniem się i innymi związanymi z tym sprawami. Czasem wracając z kijów, już na prywatnej drodze, sobie tańczę, a potem w ogrodzie też. 
Pisanie sprawia mi organiczną radość, chodzenie też, zmieniłam się pod względem stopnia poczucia szczęścia, chociaż doły czasem mi się zdarzają, ale to już takie normalne i dzięki bogu nie pernamentne.
To tyle, przepraszam, że Was tak poczuciłam, ale te zmiany były koniecznie i będę się ich trzymać, bo czynią mnie dużo spokojnieszą, szczęśliwszą, chociaż sytuacja z mamą jest rudna nadal

czwartek, 17 lipca 2014

Ujawniamy podsłuchy z głowy Katarzyny H.


To miało zostać między dwoma kijkami. Długo myśleliśmy, że nie powinniśmy tego ujawniać, ale jednak dobro ogółu potrzebuje takich świadectw. Niech się nikomu nie zdaje, że może bezkarnie kląć i obgadywać dwa zacne adidasy. O nie!

W głowie Katarzyny H. takie oto dzieją się rzeczy podczas chodzenia z kijkami - Nordic Walking czyli. Jak sama nazwa wskazuje, obce siły dresowe mogą być w to zaplątane.
Dla wrażliwych uszu rada - zdecydowanie ominąć fazę pierwszą i ostatnią.

Faza wstępna - dojazd na miejsce spotkania dwóch kijków, trudno się zebrać, długo szukamy butów, a może by tak zostać w domu, podczas seksu też się co nie co spali, więc może jednak zamienić kijki na kijek?
- Gotowa? Nie obijamy się, nie marudzimy czekam w samochodzie.
Wspólnik w zbrodni postanawia za mnie. Jedziemy.

Faza pierwsza - rozgrzewka - kije w rękach, muzyka w uszy. Zaczynamy. Czytelnicy poniżej 18 roku i wrażliwcy nie czytać! Przy tych tekstach wypowiedź Sienkiewicza o kupie kamieni to muzyka sakralna.

O kurwa, ale ten początek drogi stromy. Do chuja pana, kto powiedział, że kobieta powinna być wysportowana, szczupła i twarda w cyckach? Dajcie mi tego skurwysyna, co ustalił te standardy, wykręcę mu jaja i wsadzę w uszy.
Ja pierdolę, jak mnie wszystko boli po wczorajszym marszu. I dlaczego ta droga taka zejebiście długa, wczoraj chyba było jakoś szybciej do tych kamieni.
Walić to, będę jeździć na wózku, opierdalać pączki w ilościach hurtowych, psy husky bedą mnie po mieście wozić.
Tylko spokój.
Wdech wydech, wdech wydech.
Wydłuż krok, ciągnij aż z pośladków. Ramiona, nie zapominaj o ramionach. Rytm, trzymaj rytm, nie zwalniaj. Na chwilę dołącz talię. Nie opierdalaj się kobieto!

Faza druga - reset.
Rytm złapany, krok opanowany. Wdech, wydech.
Ładnie tu, zachodzi słońce, mogłoby nie być tych much, ale da się wytrzymać.
Co to ja chciałam.
Fajna ta piosenka.
Super tak sobie pochodzić. Jutro też tu przyjadę. A może dzisiaj zrobię sobie kilometr ekstra, trzeba wydłużać dystans.
O, a przy tej piosence to się najlepiej idzie. Nikogo nie ma, pośpiewam sobie

I keep going to the river to pray
Cos I need, something that can wash all the pain
And at most, I’m slipping all these demons away
But your ghost, the ghost of you it keeps me awake





Jeszcze raz sobie to puszczę. I tyłkiem pokręcę przy okazji. 
O, pies przysiada, zmęczony biedak. Ile to już kilometrów? Ze 3/4 pewnie. Końca nie widać.
Ciekawe czy Endomondo, czy jak mu tam temu ustrojstwu, działa też dla chodziarzy?
A w ogóle jak to działa?
Tylko po co mi to? 
A co gdyby tak dziwnie pochodzić jak Korzeniewski, ale bym miała dupę wyrobioną. 
No nie wiem, czy on miał atrakcyjny tyłek?
Reset. 
Nie myśl kobieto, śpiewaj i idź. Albo przestań już śpiewać, bo nie oddychasz.
Co to jak chciałam.....

Faza trzecia - dobijanie do bazy
Jeżu, gdzie ten samochód? Daleko jeszcze?
Dlaczego? Dlaczego? - Nie dojdziesz (zanim mnie policzą za prawa autorskie - tekst pochodzi z reklamy Frugo, tam facet idzie z takim pałąkiem przyczepionym do głowy, na końcu którego dynda mu przed nosem butelka soku Frugo, idzie przez lasy, morza, doliny, a tekst jest właśnie taki).
O, jest, nareszcie. 
A jeszcze sobie pośpiewam, skoro już końcóweczka.
A może jeszcze kawałek?
O, patrzcie, mijam samochód, idę w górę. 
Pochodzę sobie jeszcze, a co będę tak siedziała sama, Franek z panem jeszcze po kamieniach łażą. 
Idę, idę. 
Ale fajowo. Jutro też przyjadę.

Faza czwarta i ostatnia. 
O kurwa, ale się schodziłam. 

Jeśli założyć, że przykład zawsze idzie z góry, trzeba uznać, że wszystkie powyższe przekleństwa są winą Sienkiewicza i Belki :-)

Co było do udowodnienia. 






sobota, 5 lipca 2014

Gębę mi odjęło

W czwartek byłam w Dublinie na chirurgii szczękowej na operacji. Nasz szpital został zalany, kilka oddziałów zamknięto i z tego powodu podpisano umowę z prywatnym szpitalem w stolicy na wykonywanie tych zabiegów, na które czekają pacjenci z naszego hrabstwa.
Wydawało mi się to wszystko przesadą, nawet chciałam zdecydować się na powtórną próbę usunięcia korzenia przez miejscowego dentystę, ale okazało się, ze to jednak był dobry pomysł, poczekać.
Ale od początku.
Najpierw była konsultacja, konieczna ich zdaniem. Wydane pieniądze na podróż, stracony dzień, ale co tam, ich to nie interesuje. Trudno.
Potem stawiłam się na umówiony termin. Myślała, że usiądę sobie na fotelu dentystycznym i pan doktor mi zrobić bzyt piłką do usuwania przyrośniętych korzeni i będzie po wszystkim. Wishful thinking - chciałabym.
Zamiast tego wręczyli mi gajerek i kazali się do gaci rozebrać.
Pytam, czy na pewno wiedzą, ze ja z zębem, bo żeby zęba na golasa?
Ale oni, że tak, bo ja na główną salę operacyjną idę.


Wdzianko całkiem takie, jak Nicholsona w 'Lepiej późno niż później', kiedy to paraduje nawalony po zastrzykach, po korytarzu szpitalnym z gołym tyłkiem. Wyobraziłam sobie tę scenę i podstawiłam zamiast niego, siebie, obrazek mnie tak rozśmieszył, że kiedy weszła pielęgniarka, była niezwykle zdziwiona, ze się zaśmiewam, zamiast umierać ze strachu. Prawda jest taka, że ja tak mam, jak się bardzo boję, zaczynam dostawać głupawki i mi śmieszno jest.
Daaawno temu, kiedy byłam w szpitalu w celu usunięcia kamieni wraz z woreczkiem żółciowym, przysłali do mnie psychiatrę, bo siedziałam na łóżku chwilę przed operacją, machałam nogami i zaśmiewałam się z tego, ze w tym durnym operacyjnym czepku wyglądam jak traktorzysta z PGR. W ogóle mi wesoło było, co wydało się bardzo podejrzane i postanowili mnie skonsultować z odpowiednim ciałem medycznym. Ciało orzekło, że wszystko ok, po prostu taka samoobrona i wydalo mnie pod nóż.
I tym razem poszłam pod piłę, odwołania nie było.
Najpierw pan doktor, niezwykle przystojny facet z klasą, myślał, że to będzie kaszka z mlekiem, odesłał dwie panie z obsługi sali, coś tam pogrzebał i go zdziwko chapło, że nie poszło łatwo.
No to bardziej pogrzebał i nadal nic.
Potem straszył tego korzenia, że jak się nie zdecyduje, to będzie musiał użyć piły, ale korzeń nic sobie z tego nie robił. No i użyto sprzętu ciężkiego.
Powiem tak, najpierw byłam przerażona, potem mi było wesoło, a na sali jakbym to nie ja tam leżała. Aż mnie facet pytał, czy ja mu tam przypadkiem nie usypiam.
A to moje zdolności medytacyjne, które mi się włączają w takich chwilach. Szkoda, ze nie zawsze w stresie, tylko w takich spektakularnych sytuacjach, że mi sprzętem ostrym po kościach w gębie jeżdżą.
W każdym razie udało się, po godzinie pacjent zaopatrzony poszedł do sali pooperacyjnej. Pojechałam właściwie, na leżąco.
Po  kolejnych 60 minutach, pojechałam do sali i mi zapodali herbatę i tosta. Myślałam, że nic nie będę jeść, ale wtranżoliłam jednak, bo przed zabiegiem miałam nic nie jeść od siódmej rano, a to była już prawie szesnasta. Głodna byłam.
Wypuścili mnie gdzieś o piątej, w trasie do domu byliśmy już po 40 minutach, ale bardzo to był zly moment na wyjazd z Dublina, bo korki, ludzie pracę skończyli. A na dodatek na autostradzie spaliła się ciężarówka i była tylko jedna nitka czynna, jechaliśmy wiele kilometrów na jedynce, posuwając się o metr na minutę. Zamiast niecałych 4 godzin jazdy do domu, jechaliśmy ponad 5. A ja już bez znieczulenia i na tabletkach, które mi nie za bardzo pomogły.
O matulu, jak ja się umęczyłam.
Na drugi dzień masakra, ból, walka z jego opanowaniem, dużo mi dały rady udzielone przez znajomych na fejsie, w każdym razie przeżyłam i dzisiaj już lepiej.
Chociaż nadal boli, ale już wiem, jak to opanować.
Na pocieszenie dostałam pocztą książkę, wcześniej zamówiona i ręcami Kaliny dostarczoną autorowi do podpisania, własnie doszła, kiedy najbardziej chlipałam we własny mankiet, że już nie daję rady znieść tego bólu. Perfect timing. Uśmiechnęła mnie.


Oprócz tego dotarły pocieszajki w postaci ebooków od znajomych, och Wy wiecie, jak oderwać moją uwagę od trudnych spraw.
Zebrałam obowiązkowy zestaw rekonwalescenta i udałam się na łóżko, żeby oddać się całą sobą chorowaniu, a raczej dochodzeniu do siebie. I to jest jedyna dobra strona bycia niedysponowanym.


poniedziałek, 23 czerwca 2014

Taka sytuacja

Zawiesiłam się. Jest kilka powodów.
Powrót do pracy po nieobecności był intensywny, ludziaszki się tak cieszyły, że szok. Czuję się tam bezwarunkowo lubiana, nie ma wiele takich miejsc na świecie, gdzie idziesz i jedyne, co cię spotyka to sympatia podopiecznych. Koleżanki w pracy też mam cudne. Jestem tam bardzo szczęśliwa, gdyby nie małe pieniądze byłoby to idealne miejsce na ziemi. No, ale jak widać nie można mieć wszystkiego na tym świecie.
Poza tym piszę. Opętała mnie po prostu jedna historia, która musi, nie mam na to żadnego wpływu, nie potrafię już tego zatrzymać, znaleźć swoje ujście na papierze. Dlatego nie piszę tu, bo każda wolna chwila jest na wagę złota.
Pracuję, mam obowiązki, zostają noce, późne wieczory ewentualnie, albo weekendy, ale też niecałe.
Taka sytuacja.
Czytam. Festiwal Literatury Kobiecej zbliża się wielkimi krokami i muszę przyspieszyć. Niedługo trzeba będzie wybrać finałową piątkę.
Wszystko to powoduje, że inne aspekty życia siłą rzeczy, odeszły na dalszy plan.
Ale myślę o Was i pamiętam.

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Myślałam, że będzie lajtowo. Jakże się pomyliłam!

W niedzielę wieczorem, już po targowo-radiowych emocjach, przy sushi z Zielonki (kto by pomyślał jeszcze niedawno, że japońska kuchnia będzie na stole każdego, kto tego zechce), zeszło ze mnie całe napięcie ostatnich dni. Obie z Agą siedziałyśmy zwinięte trochę jak puste dętki, ona z powodu intensywnej pracy na targach, a ja z powodu intensywnego bywania na tychże, uwierzcie mi, też można się wykończyć.
Zakładałam, że w poniedziałek będzie luzik. Właściwie nic nie miałam w planach poza kilkoma spotkaniami (taki oksymoron sytuacyjny), ale nie miałam pojęcia, kto i kiedy, bo mi po prostu siadła zdolność organizacyjna. Miałam listę ludzi, z którymi chciałam się zobaczyć, ale zgrać to wszystko, nie tak łatwo. Jeden punkt programu był pewny - spotkanie we Wrzeniu Świata w związku z książką pt. 'Czterech' redaktora Grzegorza Chlasty. Aga z Czarnej Owcy nadała, że takowe się odbywa, w smartfona na listę wciągnęliśmy.
No, ale to dopiero o 19-tej. Kupa ciasa, jak mawiał ruski saper.

Rano z Agnieszką zjadłyśmy niespiesznie śniadanie. Kawa, rozmowa, ważne. Ale potem jednak musiałyśmy chybcikiem się zebrać, udawać, że się jest poza czasem, można tylko przez chwilę. Załadowałyśmy się do samochodu i w drogę do Warszawy. Nie wiem jak to wymyśliłam, nie potrafię tego teraz w czeluściach pamięci odgrzebać, że odwiedzę Tosię Kozłowską. Miałyśmy się spotkać w mieście, najlepiej w weekend, ale nie dałam rady, a w poniedziałek to była już operacja logistyczna, bo dzieci, bo szkoła, więc wpadło mi do łba, żeby pojechać do niej. Miałam nadzieję, że to na trasie do pracy Agnieszki. Wszystko wspaniale, z tym, że nie przyszło mi do głowy sprawdzić, która godzina. Najpierw miałyśmy jechać do Warszawy dopiero o 12, ale zmieniły nam się plany, o czym ja już zapomniałam.

I jak jakiś głupek niewychowany, dzwonię do Tosi i pytam, gdzież ona mieszka? Bo jadę :-)
Wytłumaczyła, okazało się, że to niedaleko punktu docelowego Agnieszki, taksówka zawiozła mnie za grosze na miejsce. Ufff. No, ale była 11. Zgroza mnie wzięła, ale już odwrotu nie było.
Antonina Kozłowska to jest absolutnie niezwykła osóbka, nasze rozmowy to była przyjemność w czystej postaci. Nasze spotkanie, jego jakość, to dowód na to, że ludzie nie mają racji, że znajomości fejsowe są gorsze lub wręcz nic nie warte. Myślę, że wszystko zależy od ludzi.
Oczywiście, jak tylko mogłam, podłączałam się komórką do sieci wifi i właśnie u Tosi połączyłam się z innymi osobami, które miałam na liście 'must see'. Nie miałam roamingu na internet, więc wiadomości odbierałam i nadawałam z doskoku, z centrów handlowych i kafejek na przykład. Wszystko wydawało się proste dopóki za oknem piękne słońce, ale kiedy wyszłam od niej, niebo zaciągnęło się chmurami. Wsiadłam do autobusu wiozącego mnie do centrum, im bliżej celu, tym ciemniej i większe chmury, aż gdy wysiadłam, weszłam wprost w rozszalałą burzę i ulewę. Wpadłam do banku, żeby przeczekać. Aż dziw, ze nie otworzyli do mnie ognia, myśląc, że to napad, bo moje wejście było z gatunku tych 'nagłych' delikatnie mówiąc. Z rozwianym włosem i wytrzeszczem oczu, założę się, bowiem strasznie boję się burzy, której na dodatek końca nie było widać.
Zadzwoniłam do Maniczytania czyli Magdy, że chyba nie uda nam się zobaczyć, bo ja się nigdzie nie mogę ruszyć. Dorota czekała na mnie pod Rotundą, ja pod Mariottem, co się wychylam, coraz gorzej leje. Byłam bez kurtki, bez parasola. Co robić? Jednakże Magda uzmysłowiła mi, że jak tylko uda mi się dopaść do podziemi, to tam znajdę przejście do tramwaju jadącego do Galerii Mokotów, ona tam dobije i wreszcie się zobaczymy.
I tak się stało, znalazłyśmy się z Dorotą, nawet nie musiałyśmy czekać na tramwaj, wyjście było trochę traumatyczne, bo wprost w ulewę, która w ogóle nie traciła na sile. Do Galerii wpadłam już jako miss mokrego podkoszulka.
Tam kolejne spotkanie z Magdą właścicielką bloga Maniaczytania. I znowu to samo, będę już nudna, mam szczęście do ludzi, do rozmów, do wymiany energii, dobrze, że się człowiek nie naładowuje prądem, bo w mokrej koszulinie to bym porażenia doznała. Taka sytuacja.
Tam też odebrałam wiadomość o możliwości jeszcze jednego spotkania, tym razem z pisarzem, z mojej listy pt. 'oszalałam, jak tylko przeczytałam' (wcale nie tak długiej, jeśli chodzi o Polaków). A mowa o autorze 'Mr.Pebble i Gruda' Mariuszu Ziomeckim (o książce piszę tu), który był tak łaskaw i się nad czytelniczką na skraju histerii pochylił.
Przeczytałam książkę już jakiś czas temu, a pamiętam, jakby wczoraj, co mi się wcale tak często nie zdarza.  Czytam dużo, ale tylko nieliczne historie zostają ze mną na całe życie. Jest coś takiego, przyznajcie, że człowiek czyta i kurczę czuje każde słowo, każde zdanie, wie, co pisarz chciał powiedzieć. Percepcja wchodzi na zupełnie inny poziom, już nie oko-mózg-emocje, tylko oko-emocje-emocje-emocje-ewentualnie mózg, jeśli się w tę sferę przedrze, czyli przerabiasz to w duszy, w sercu, w każdej komórce zanim się zorientujesz, co się dzieje w ogóle. I tak było z tą opowieścią. Niech Was 900 stron nie przeraża, mogłoby ich być więcej. Po skończeniu książki, mam tak szalenie rzadko, powiedziałam na głos, excuse my French - o ja pierdolę! I zapadłam się w sobie na tydzień. Z żalu, że to już koniec.
A jak już ktoś taką książkę napisze, to ma mój nie-obiektywizm i czytelniczą miłość na zawsze. Dlatego też chciałam spotkać autora, udało nam się umówić po spotkaniu we Wrzeniu.
Zasiedziałyśmy się w Galerii Mokotów, wypadłyśmy jak opętane, wyszukałyśmy taksówkę, korki jak cholera, bo ta ulewa zablokowała miasto. Agnieszka napisała, że chyba nie dojedzie, bo gdzieś utknęła, a ja nie przyjmowałam w ogóle do wiadomości, że mogłabym na to spotkanie nie dojechać na czas. Całą drogę taksówkarz nas bawił opowieściami o misjach wojskowych, w których brał udział, o żonie, dzieciach, braterstwie krwi, ani rannych, ani martwych się nie zostawia. No i wykrakał, bo skręcił w małą uliczkę, że niby szybciej i JEB - przywalił w nas inny samochód. I to z mojej strony, byłoby w moje drzwi, ale pan przytomnie uciekł w bok tak jakoś dziwnie i dzięki temu uderzenie poszło na błotnik zaraz za linią drzwi. Byłam w szoku, pocieszona lekko, że jeśli jestem ranna to on mnie nie zostawi, ale Kalina przytomniejsza, wypadła z samochodu, podała facetowi numer telefonu, jakby trzeba było świadczyć, kto w kogo wjechał (to nie była jego wina) i w te pędy puściła się  przed siebie, a my z Dorotą za nią. Dzięki temu dopadłyśmy do metra, potem tramwaju i resztę per pedes - spóźniłyśmy się tylko kilka minut. Przy czym, jak już tam wpadłyśmy,  wyglądałyśmy jak ofiary gwałtu zbiorowego. Nie powiem, wejście miałyśmy wyśmienite, aż jednej babce spadł z kolan laptop.
Odrobina przesadyzacji nie zaszkodzi :-)


Książkę Grzegorza Chlasty dostałam z Czarnej Owcy dla biblioteki przed samym wyjazdem. Niezwykle ciekawy temat. Z opisu - "opowiada o dziewiczych latach powstawania służb specjalnych w nowej, demokratycznej Polsce. Jednymi z ich współtwórców byli czterej bohaterowie książki - ś.p. Konstanty Miodowicz, Bartłomiej Sienkiewicz, Wojciech Brochwicz oraz Piotr Niemczyk. Grzegorz Chlasta w wywiadach z bohaterami książki stara się dociec na czym polegał z ich strony ten skok na głęboką wodę - wejście w paszczę dotychczasowego lwa i próba uporządkowania rzeczywistości znanej tylko z twarzy opresyjnych funkcjonariuszy SB. Dotychczasowi anarchiści, pacyfiści, działacze opozycji postanowili uczestniczyć - pod okiem wielkich mistrzów - w tworzeniu struktur niezbędnych w każdym demokratycznym państwie. Dlaczego podjęli taką decyzję? Lektura książki to nie tylko zbiór anegdot. To także obraz epoki, w której większość poruszała się po omacku, a jednocześnie chciała popełnić jak najmniej błędów. Bez poznania atmosfery i wyborów tamtych czasów trudno jest zrozumieć aktualną rzeczywistość".

Nie zdążyłam jej jeszcze przeczytać, chociaż bardzo jestem jej ciekawa. Pana Grzegorza 'znam' z poranków RDC, których czasami słucham szykując się do pracy. Tym bardziej mus było zobaczyć to spotkanie i dowiedzieć się, 'co autor miał na myśli', zanim zacznę lekturę. Cieszę się, że tam dotarłam, bo było niezwykle ciekawie, emocjonująco, najbardziej dzięki dyskusji. Nie wiem, dlaczego prowadzący skończył spotkanie w umówionym czasie, bo było jeszcze kilka osób, które chciały coś powiedzieć. Czy to mus? Czy tylko tyle może ono trwać, ile umówione z gospodarzem, w tym wypadku Wrzeniem Świata? Nie wiem, ale pozostawiło mnie to z niedosytem.
Siedziałam bokiem na okiennym parapecie z poduszkami, widziałam salę doskonale, również słuchaczy. Jeden z nich był ubrany w czarny garnitur i wyglądał trochę, może to sugestia tematem, na kogoś ze służb specjalnych. Kiedy jedna z babeczek wstała i powiedziała, że była wzruszona lekturą, bo miała wrażenie, że byliśmy w dobrych rękach i to ją niezwykle właśnie poruszyło, ten człowiek, wyglądał na twardziela, służby czy nie, miał łzy w oczach. To z kolei mnie niezwykle wzruszyło. Kto wie, może to właśnie było jedyne podziękowanie, przecież oni niczego na świeczniku nie robią i nie mają okazji do braw i fanfar, jedynie uścisk dłoni szefa. No i maślane spojrzenie jego sekretarki.

Potem to spotkanie z Mariuszem Ziomeckim, czyli powtórzę - mam szczęście do ludzi i oczywiście było niezwykle interesująco, niby nic nowego, bo ciągle piszę, że z kimś się widziałam, ale jestem zawsze wdzięczna za takie chwile w życiu, niczego nie biorę za pewnik, że mi się należy, bo to, że ktoś poświęca swój czas nieznajomemu, albo znajomemu ledwo, bo z sieci, jest zawsze dla mnie wzruszające. Nic więcej nie powiem.
Jak u Hitchcocka, zaczęło się wcale nie tak spokojnie, a potem już było coraz bardziej emocjonująco. Ciekawa byłam, kiedy mi z tych wrażeń odbierze rozum po prostu.

piątek, 6 czerwca 2014

Byłam tam, gdzie było to, o co chodzi

Piszecie, że mieliście zadyszkę oczu czytając poprzedni wpis. Kochani, to jeszcze było spokojne targowanie. Niedziela i poniedziałek to była dopiero jazda.
Zacznę od tego, że wysiadł mi żołądek. A wszystko przez to, co miało się dopiero zadziać we wtorek, dlatego zjechałam do Warszawy, targi, chociaż chciałabym, żeby były głównym powodem przyjazdu, niestety były tylko fantastycznym dodatkiem. Taki bonus za cały ten stres, co mnie czekał.
W takich razach prawie zawsze mam objawy psychosomatyczne, różne, tym razem po prostu straszne bóle żołądka. Narastały od soboty, w niedzielę się nasiliły.
A piszę to wszystko, żeby wam uświadomić, jak targi i wszystkie spotkania były dla mnie wielką radością, gigantycznym kopem endorfin, skoro mimo wszystko, miałam naprawdę ubaw i pokonywałam tę niedogodność. Ale też nie sama, i tu pewnie mój anioł stróż zadziałał. Nie mógł mi pomóc w sposób namacalny, to mi zesłał Kazaszę, wspaniałą kobietę, którą poznałam w sieci za sprawą jej bloga o Kazachstanie. Przyszła na targi w niedzielę podpisać książkę, dosięgła mnie wiadomością na FB i udało nam się umówić. Zastała mnie na płycie głównej, siedzącą przy kubku herbaty, i tu mała dygresja - czy te kawy i herbaty na targach musiały być takie wstrętne? Woda to, czy gatunek produktu podstawowego, nie wiem. No więc siedzę nad tą udającą herbatę cieczą i mnie aż telepie, bo mi ten żołądek dokucza. Upał też, bo nie zwyczajna jestem, a w Warszawie w tym czasie średnio 30 stopni. Na zewnątrz gorąco, ja z dreszczami, musiałam włączyć cały zespół motywacyjno-optymistyczny, jakim dysponowałam, zeby się nie rozpłakać. Do tego słabo mi było.
Na to wszystko przychodzi Dorota i mi po kilku minutach rozmowy serwuje listek leku na moje dolegliwości. No powiedzcie sami, ile osób nosi w torebce tabletki akurat na to?
Anioł nie kobieta.
Do tego piękna, interesująca, wspaniała rozmówczyni. Oj, ja to mam szczęście do ludzi.
Niestety musiała uciekać, nie nagadałam się, będę odczuwać niedosyt już zawsze.
I tak mi się pięknie-nie pięknie zaczął ten dzień, który okazał się jednak bardzo, ale to bardzo udany.
W niedzielę nie byłam na targach za długo, a wszystko przez to, że wybierałyśmy się na spotkanie z cyklu Bagaże kultury do Teatru Żydowskiego. Zaczynało się to o 15, więc odpowiednio wcześniej trzeba było się przemieścić. Zdążyłam tylko pomachać z daleka kilku osobom, odwiedzić Agnieszkę na stoisku Europress Polska, gdzie niezmiennie byłam zadziwiona ilością tytułów prasy zagranicznej (w językach obcych), a najbardziej tym, że można kupić magazyn kulinarny Jamiego Oliviera na bieżąco, pojedyncze numery, a u nas tylko prenumerata. No, ale ja to wszystko mam u siebie pod ręką na co dzień, najważniejsze były znowu rozmowy, spotkania i świetne dziewczyny, które z 'moją' Agnieszką w te targi pracowały. Nigdy mi nie dosyć fajnych ludzi wokół.

Zajrzałyśmy to tu, to tam i pognałyśmy z Kaliną na plac Grzybowski. Nigdy nie zapomnę tej drogi, bo dojechałyśmy tramwajem do Nowego Światu, a potem cięłyśmy przez Świętokrzyską w remoncie, stąd kluczyłyśmy między blaszanymi płotami, musiałyśmy się cofać, bo nie raz wylądowałyśmy w 'ślepej uliczce' tego labiryntu. Upał-nagrzana blacha-żołądek-słabość ciała to była straszna mieszanka. Kiedy już dotarłyśmy do teatru, czułam się jakby to był jakiś cud świata klimatyzowany. No i mogłam wreszcie usiąść.
Ale wcześniej zachwyciłam się piękną kamienicą vis a vis teatru. Czy na zdjęciu widać, że tam są portrety na budynku?


Powiększyłam zdjęcie kosztem jakości, żebyście dojrzeli.

Spotkanie bardzo ciekawe, bezczelnie zapożyczę zdjęcie od Kaliny z jej bloga, bo nie mam takiego fajnego


Tyrmand to dla mnie niezwykle ciekawa postać. Wiele się o nim ostatnio mówi i pisze, ale tym razem było trochę inaczej, gdyż obecna na scenie była Barbara Hoff, sama w sobie ciekawa postać, a tu na dodatek żona Tyrmanda i o tej części swojego życiorysu, o nim właśnie, mówiła niezwykle ciekawie. Próbowała obalić niektóre mity z nim związane, trochę krytykowała Urbanka za jego książkę o Tyrmandzie, nie czytałam jeszcze, więc nie wiem, czy to po prostu żałość na to, że on dotknął czegoś kontrowersyjnego, co przez bliskich jest postrzegane inaczej, czy faktycznie Urbanek się tam nie popisał. Muszę to skonfrontować.
Polecam wam ten cykl spotkań, było ich już 10, a w nowym sezonie będą następne. Prowadzi je zawsze pieczołowicie przygotowany Remigiusz Grzela.
Nie miałam czasu podyskutować o tym spotkaniu z Kaliną i jej mamą, która się z nami wybrała, bo już musiałam biec do Polskiego Radia RDC na spotkanie z Teresą Drozdą w audycji Strefa Kultury, którą prowadzi w każdą sobotę i niedzielę.
Bałam się, że nie przedrę się na czas przez miasto, bo w okolicach 18, tak jak moje wejście na antenę, miał się skończyć mecz na stadionie Legii. Spodziewano się zablokowanych ulic, tłumu kibiców, wolałam nie ryzykować niedotarcia do studia.
Podawałam link do podcastu, czyli nagrania tej audycji, które jest do odsłuchania na stronie internetowej, na Facebooku, ale podam i tu, bo wiem, że mam czytelniczki bloga, które nie zaglądają w ogóle na portale społecznościowe.
http://www.rdc.pl/publikacja/strefa-kultury-hrabal-wolek-teatr-w-barach-mlecznych-i-ciekawe-lektury/
z list trzeba wybrać suwaczek drugi od dołu.
Zaproszenie do tej audycji to dla mnie wielka radość, bo bardzo sobie ją cenię i słucham co tydzień, jeśli to tylko możliwe. A jak nie na żywo, to zawsze odsłuchuję nagranych rozmów.
Z powodu wcześniejszego przybycia miałam czas odetchnąć, posiedzieć z kawą w pięknistym, słonecznym w kolorach, pokoju do tego przeznaczonym


Sama audycja - co tu dużo mówić, siebie oceniać jest trudno, ale rozmowa z Teresą to zawsze sama przyjemność, kiedy rozmówca nie pozostaje obojętny, nie jest rozkojarzony, kiedy rezonuje podczas wymiany zdań, to wszystko idzie gładko. Miłe doświadczenie, świetna atmosfera.
No i siedziałam w tym samym fotelu, co Jan Wołek. Może metodą kropelkową, dotykową, siedzeniową czy jakkolwiek, przyswoiłam trochę jego wrażliwości i mądrości :-)

Z Myśliwieckiej (Papryczko! tam jest stoisko Trójkowe w korytarzu, cóż za gadżety) odebrała mnie Agnieszka, wracała z targów i mnie zgarnęła, żeby zabrać mnie do siebie, do Wołomina. A tam znowu rozmowy, pyszne sushi (pierwszy raz jadłam je nie z surową rybą, a w tempurze).  Jednym zdaniem to, co pamięta się całe życie, takie spotkania są bezcenne.
A w poniedziałek to się dopiero działo :-)

poniedziałek, 2 czerwca 2014

I co dalej? I co dalej?

To już norma, że kiedy jestem w Warszawie i latamy z dziewczynami jak opętane po mieście, wracamy  z Dorotą do jej domu późno, rodzina dawno w pieleszach, a my zaczynamy się tłuc po ścianach, a bo herbatka, a jeszcze włączę laptopa, zobaczę oferty na publio, a co jutro na targach będziemy zaliczać itd. Niby ciemna noc, a dla nas dopiero początek. W piątek poszłyśmy spać chyba o 3. Taka sytuacja.
Do soboty na targach trzeba się było przygotować. Najbardziej naładowany atrakcjami dzień. Sama nie wiedziałam, czy nastawić się na zaliczanie kolejnych spotkań z pisarzami, czy na luzie się przechadzać, czy polować na znajomych, czy sobie w łeb strzelić, bo klęska urodzaju zaczęła mnie przerastać.
Leciałam z nóg, ale jeszcze nochala wsadziłam w gazetkę targową i próbowałam bez okularów dojść, kto gdzie i o której. Nie zawsze czytam ubrana w szkła, ale ta gazetka jest wydrukowana (pewnie ze względu na masę tej informacji) tak małą czcionką, że potrzebne mi nie tylko okulary, ale dodatkowo jakieś szkło powiększające by się przydało, takie kupowane przez starszych ludzi do czytania etykiet na lekarstwach.
Chociaż nie powiem, upojenie piwem smakowym nieznacznie pomogło, w tym zakresie, że mi było wszystko jedno i jak tylko załapałam dwie pierwsze litery, zakładałam, że to PAwlikowska Beata na przykład. Nie dochodząc czy to nie przypadkiem PAwlak Romek. Po długości nazwiska koncypowałam.
Oczywiście pierwsze minuty na targach w sobotę zweryfikowały moje chcenia i niechcenia. Wiedziałam, że mam do zaliczenia trzy zdarzenia - spotkanie z Mariuszem Szczygłem, który podpisywał książki na stoisku Czarnego, zakupienie i podpisanie u autora najnowszej powieści Piekary dla mojej córki, a potem po 16 spotkanie z Markiem Dannerem prowadzone przez Remigiusza Grzelę. Reszta czasu była zaklasyfikowana - zobaczymy, co się da, co się zdarzy.
Na takich imprezach trzeba zachować zimną krew. To się po prostu w pale nie mieści, ile tam się dzieje i od razu trzeba się pogodzić z faktem, że nie zaliczy się wszystkiego. Priorytety trzeba określić, a reszta jak Bóg da.
I tak też się stało. Od wejścia pognałam kurcgalopkiem do Mariusza Szczygła. Ustawiłam się w kolejce zrozpaczona, że taka długa, bałam się, że nie zdążę do Piekary po podpis na książce dla Miśki, a to było równie ważne. Dorota mnie postanowiła wesprzeć, chociaż sama miała listę długą jak spektakle Lupy. Ustawiła się pod stoiskiem Olesiejuka, które gościło pisarzy z Fabryki Słów. Okazało się jednak, że pan Piekara był chory i wylądował w szpitalu. Żal. Oczywiście życzymy mu zdrowia, ale nie mogłam się oprzeć natrętnemu poczuciu ściemy, bo raptem kilka godzin wcześniej ukazała się na FB informacja, że Charlotte Link nie przyjedzie na targi, bo jest w szpitalu. A wcześniej inna pisarka, tym razem polska, też ciężko chora odwołała. Rozumiem, że to się mogło zbiec w czasie, ale jak się dostaje takie informacje jedną po drugiej to kojarzy się z tłumaczeniami związanymi z absencją na klasówce z matematyki (umarł mi dziadek - to ile Ty masz tych dziadków Jasiu?)

Tyle dobrego, że mogłam sobie spokojnie do tego Szczygła w kolejce czekać.


Gdybym miała pisać, za co cenię tego człowieka, musiałabym tu strzelić esej na kilka tysięcy słów, powiem więc tylko tyle - każdy z jego fanów, który podszedł do jego stolika, usiadł do podpisania książki, dostał od niego w tym momencie, w tej minucie czy trzech, maksimum uwagi. Już wiem, zawsze wiedziałam, ale to kolejny dowód, dlaczego ludzie mu ufają i pewnie dają się wciągnąć w rozmowę, zwierzenia, może nawet sami się z tym pchają, bo jak tylko się człowiek znajdzie w polu rażenia Szczygła, natychmiast ma ochotę rozebrać się do rosołu emocjonalnie. Wszystko mu powiedzieć. W sumie to przerażające.
Nie jestem osobą, która umie dojrzeć aurę u innych. Ale gdybym widziała, założę się, że u Mariusza Sczygła byłaby ona w kolorach najlepszych i najpiękniejszych - jakaś złoto-niebiesko-brzoskwiniowa. I jak się człowiek znajduje w jej zasięgu, to wszystko takie się właśnie staje - ciepłe, słoneczne, niebieskie jak letni dzień i aksamitne jak skórka greckiej brzoskwini. Taki jest Mariusz Szczygieł.
Na dodatek mądry i utalentowany.
Monopolista.
Dostałam i ja swoje kilka minut z czasu Pana Mariusza, piękny autograf do kajeciku (specjalny na ten cel przeznaczony Moleskine z kremowymi stronicami), ciepła rozmowa, szkoda, że tak krótko.
Po odejściu od stolika, zygzakami odeszłam w siną dal, całkiem nie wiedząc, co dalej. Już mi przestało na czymkolwiek zależeć. Poważnie.
I dobrze, bo wokół było pandemonium, najazd Hunów na stoiska, nie można było przejść alejką. Z jednej strony świetnie, bo to oznacza, że ludzie czytają, twórców kochają i w ogóle jest świetnie, tylko statystyki kłamią.
No i niech, w ten weekend zajmować się mizerią czytelnictwa i kłopotami wydawnictw niepodobna, w każdy inny dzień, tydzień roku tak, ale nie pod koniec maja.

Dalej na stoisku Zwierciadła znalazłam Ałbenę Grabowską-Grzyb, nie dość, że piękną, to jeszcze utalentowaną pisarkę, która promowała swoją nową powieść Lot nisko nad ziemią. Zachwyciła mnie jej powieść Coraz mniej olśnień (udany tytuł na dodatek) i mam nadzieję na równie udaną lekturę, tym bardziej, że dostałam tę książkę od autorki, niezwykle cenię sobie takie gesty.
A wraz z nią spotkałam tam inną, równie piękną i mądrą pisarkę Agnieszkę Walczak - Chojecką.
Od razu pożałowałam, że nie mam dwuczłonowego nazwiska, jak widać to pomaga pisać :-)


Miło mi było je zobaczyć, uściskać, porozmawiać chwilę. Ałbena była zajęta, ale przekazała mnie w ręce Pani Anny, specjalisty od sprzedaży w Grupie Zwierciadło.
Nawet nie wie, jaką mi przysługę uczyniła. Niezwykle cenię sobie rozmowę z mądrymi ludźmi, którzy słuchają, rezonują, podejmują ciekawą dyskusję, rozumieją w pół słowa i ja ich łapię w lot. Nic nie zgrzyta, nic nie uwiera jak drzazga pod paznokciem, nie ma zniecierpliwienia, nie ma granatów zaczepnych. Swoboda i czysta przyjemność z rozmowy.
I dużo wody, bo tam był niestety upał.
Nie zdziwicie się pewnie, kiedy powiem, że przesiedziałam i przegadałam tam dwie godziny, w ogóle nie czując upływu czasu i już trzeba było iść na spotkanie z Markiem Dannerem. Miałam też nadzieję na kilka minut rozmowy z Remigiuszem Grzelą.

Spotkanie było niezwykle ciekawe, nie znałam książki o masakrze w El Mazote w Salwadorze, ale słyszałam o niej i miałam nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej, zanim po nią sięgnę.
Jak się potem okaże, takich spotkań zanim coś przeczytam, będzie więcej.
Autor okazał się niezwykle ciekawym opowiadaczem, to wcale nie jest takie oczywiste. Wprawdzie mówił po angielsku, ale miał fantastycznego tłumacza, który konsekutywnie przekazał wszystko to, co Mark Danner chciał, niezwykle dokładnie, nawet w tym samym stylu. Żałuję, że nie znam nazwiska, bo bym tu imiennie pochwaliła.
Dla mnie to było trochę trudne do przejścia, bo świetnie znam angielski i musiałam wszystkiego słuchać dwukrotnie, ale po jakimś czasie się rozluźniłam i w czasie, kiedy była wersja polska, miałam czas na rozglądanie się po sali.
Dwa rzędy przede mną siedziała kobieta, która mnie fascynowała swoim zachowaniem. Jakoś takie dziwne pozy przyjmowała. Raz myślałam, że zasnęła, raz, że umarła, a ona na koniec powstała i wypięła się na mnie prawie gołym tyłkiem, jedynie ubranym w niebieskie stringi. Nie wiem, jak ona to uczyniła, że jej się spódnica do pasa przylepiła.
Tak mnie to zaskoczyło, bo tu rozmowa o torturach, masakrze, o tym, jak kobieta widziała śmierć swoich dzieci, czyli mrozi krew w żyłach, a nagle prawie goła dupa. Aż wyrwało mi się bluźniercze w tej sytuacji  - o Boże! Magda z Kącika z książkami też to zauważyła i zaczęła się obok mnie śmiać. I odbyło się to na zasadzie - nie patrz na Magdę, uspokój się, nie patrz na Magdę. A ona - nie patrz na Kaśkę, uspokój się, nie patrz na Kaśkę. Bo wyobraźcie to sobie, Mark Danner mówi o takich poważnych sprawach, a my, chyba na zasadzie odreagowania, dostajemy głupawki nie do opanowania na widok czyjegoś tyłka.
W rzędzie przede mną, lekko na lewo siedziała kobieta, która próbowała odwalić show pod tytułem - jestem człowiekiem walczącym i wywalę kawę na ławę. Miała w sobie coś z szaleńca, dopuszczono ją do głosu, ale szybko się zorientowali, że zacznie łapać figury i Remigiusz Grzela zgrabnie sobie z nią poradził. I elegancko, co nie było łatwe w tej sytuacji.
Niestety nie udało mi się porozmawiać z autorem Złodziei koni, trudno. Nie można mieć wszystkiego.

Po tym spotkaniu pognałyśmy na Grochów do Kici Koci na spotkanie blogerów. A tam znowu to samo, czyli osiemset piw smakowych z niezależnych browarów. Dobrze, że ja nie mieszkam w kraju, bo bym musiała na gruponie kupić pakiet na spotkania AA.
Poznałam fajnych ludzi, niektórych pierwszy raz, blogów nie znałam, a niektórzy to byli moi blogowi idole - Kasia Sawicka z Mojej Pasieki i Ela z Kombajnu Zakurzonej. Wzruszyłam się bardzo.
Jak to na takich spędach, trudno było ze wszystkimi pogadać. Tym bardziej, że one szybko poszły i tyle ich widział.  Potem doszły dwie super laski, blogerki Iw-od nowa i Inwentaryzacja krotochwili. Więc otarłam łzy. Oczywiście byli też inni ważni dla nas, w tej grupie książkowej, wspomniana Magda i Agnieszka z Książkowo, Iza z Czytadełka. A także pisarki, ale chyba już wymieniać nie będę, bo się na tym na pewno wyłożę. Wiem, że wielu pominęłam, wybaczcie.
Siedzieliśmy w ogrodzie i dobrze Jolanta Kwiatkowska zauważyła, że to całkiem jak na działce u znajomych.



No i znowu powrót do domu Doroty, znowu ten sam rytuał, herbata, coś do jedzenia, plany na drugi dzień, prawie świt nas zastał. A w niedzielę to dopiero się działo.


sobota, 31 maja 2014

Powoli, nie na raz, przecież się nie rozerwę

Dostaję pytania o relację z wyjazdu, jak było, jak było? Ano było, lepiej niż mogłam sobie wyobrazić, niż mogłam w ogóle oczekiwać, chociaż czasem myślałam, że się nie uda, bo warszawskie odległości mogą człowieka wykończyć.
Ale od początku. Relację podzielę na tę tu, codzienną o życiu, o moich obserwacjach i na książkową na blogu Notatki Coolturalne (pierwsza w sobotę późną porą).


W piątek, pierwszy dzień mojego pobytu, taki oto obrazek zobaczyłam z balkonu przyjaciółki. Drzewa, jej kwiaty i słońce, ale niestety co za tym idzie skwar niemożebny. A ja do tego nie nawykłam. Od kilkunastu lat mieszkam w klimacie umiarkowanym, raczej mokro, to nic nowego, ale czy wiecie, że ja prawie kurtki nie noszę? Muszę mieć coś od wiatru, od deszczu, ale żadne tam kapoty i kozaki. Bo u nas nie ma upałów w lecie, ale też mrozu w zimie. W każdym razie rzadko kiedy.

Wyszykowałyśmy się, makijaże te sprawy, od razu mnie szlag trafił, że nie udało mi się w żaden sposób kupić tego płynu utrwalającego makijaż na długie godziny, przydałoby się w takich warunkach, a do tego wiedziałam przecież, że nie wrócimy do domu koleżanki aż do późna.
No, ale to szczegół, trzeba być twardym jak Wanda Wasilewska. Wyszłam na ten upał i próbowałam za wszelką cenę zwolnić oddech, myśląc, że to pomoże w obniżeniu temperatury. Nie wiem, jak to wymyśliłam. Szczególnie, że od razu rozpoczęłyśmy rajd, najpierw do tramwaju jednego, potem do drugiego, a po 40 minutach jazdy musiałyśmy jeszcze przejść po placu rozgrzanym jak patelnia, na stadion.


Tam biegałyśmy jak w amoku, o czym już więcej na książkowym blogu może jutro. A wieczorem, według wcześniej przygotowanego planu, wizyta w Faktycznym domu kultury na promocji książki Lesia Beleya i Łukasza Saturczaka o Polakach mieszkających na Ukrainie i Ukraińcach mieszkających w Polsce - pt. Symetria asymetryczna. Magda nas poinformowała o tym spotkaniu i całe szczęście, bo dzięki temu wydostałyśmy się z książko-poju, otrząsnęłyśmy z tego obłędu ogarniającego czytelnika na widok papieru zadrukowanego i wykończonego okładką i zmieniły perspektywę. Od razu lżej było oddychać.
Co nie zmienia faktu, że zapomnieć było trudno, bo targałyśmy siaty z tomiszczami, oczywiście nie podobają mi się książki lekkie jak piórko, z Prószyńskiego na przykład, ale jak już, to grube, papier kredowy, okładki z kamienia, jednym słowem ciężkie mam zainteresowania, jak mawiali pracownicy męża, wnosząc kartony z książkami na 3 piętro podczas przeprowadzki.
Tak się umęczyłyśmy, że jak zobaczyłam Mariusza Szczygła czekającego przy drzwiach, to nawet się nie za bardzo zdziwiłam, co nie zmienia faktu, że zatkawszy mnie z lekka. Tyle miałam do powiedzenia, ale mi ustami nie wyszło.
Stałam wytrzeszczając oczy, a jak już, to jakieś głupoty mi do łba przyszły.
Potem już nie było okazji, więc pozostało mi czekać do soboty, do spotkania z nim na targach.

O samym spotkaniu będzie na blogu kulturalnym, tutaj przejdę dalej, do tego co po.
A mianowicie końcówka dnia była nieplanowana w sensie miejsca, a okazała się niezwykle trafiona.
Na spotkanie do klubu przyszła Karola, moja i męża chrześnica, a zaraz po chciałyśmy jeszcze gdzieś usiąść i wynalazłyśmy, nie bez trudu, bo to jednak początek weekendu, a w Warszawie, jak to we wszystkich stolicach świata, kryzysu nie ma i stolik znaleźć trudno, świetną miejscówkę na rogu Foksal i Nowego Światu w Cavie.


Jak widać Karola zaniżała średnią, czyli ratowała nasz stolik przed etykietą - stare kobiety wysiadują :-)
Rozmowy w nadchodzącym zmroku, pyszna sałatka z łososiem, piwo z różnymi sokami (uwaliłam się nie powiem), pogoda jak drut, a w tle rozmowy przy innych stolikach, przechodzący ludzie - to lubię najbardziej. Tak mogłabym spędzić całe życie, aż mnie to przeraża. Uważam się za osobę pracowita, ale to chyba jednak jedna wielka ściema, gdyby była możliwość, siedziałabym na dupie tam cały czas. Byle mieć dostęp do sieci, może laptopa ze sobą, podglądać, pisać, omnomnom.
Karola otworzyła mi oczy na kilka spraw, na to jak myślą teraz młodzi ludzie, jakie mają poglądy na związki, na partnerów, niby z córką o tym często rozmawiam, ale trzeba było jednak jakiegoś potwierdzenia, rozszerzenia spektrum, bo jednak ona ma inne spojrzenie z powodu braku stałego związku.
Siedziałam tam z tak wielkim poczuciem radości i absolutnie idealnie szczęśliwej chwili, że nawet nie umiem tego opisać. Wszystko było tego wieczoru idealne, pogoda, miejsce, jedzenie i nawet to piwo, chociaż nie moje ulubione.
Wcześniej targi, spotkanie. Kocham to moje pustkowie, ale teraz myślę, że zdecydowanie za rzadko go opuszczam na rzecz takich własnie chwil.




wtorek, 13 maja 2014

Mały samochodzik z napędem odrzutowym

Zapieprzam, jakbym miała wiatrak w tyłku. W zeszłym tygodniu ostałam się sama do przygotowywania posiłków, bo moją panią odwołali do innej placówki. Nic prawie nie widzę moich ludzików, chyba, że w trakcie obiadu, cały czas mam zajęty w kuchni. Nie jestem zawodowym kucharzem, więc to wymaga ode mnie wielkiego skupienia, cały czas tryby we łbie chodzą, co gdzie, kiedy i jak, żeby było na czas, bo dwadzieścia kilka osób musi być codziennie nakarmione i to nie o którejś tam, tylko punkt 12 siadają do stołu, zakładają śliniaki w kratkę i czekają.
A potem każdy po kolei dziękuje za obiad. Przychodzą do drzwi kuchni i z uśmiechami od ucha do ucha, machając ręką albo obiema, wesoło skandują swoje podziękowania.
No mówię Wam, każde zmęczenie wtedy mija, żeby nie wiem, jak było wielkie. Bo to takie kochane gębole są.
Po drugiej przychodzą jeszcze na herbatę do jadalni. Potem dwóch takich najbardziej umnych przybiega do kuchni z kubkami, napuszczają cały zlew zimnej wody, bo im się myli, albo nie wiem, moze ktoś im pokazał, żeby nie używali kranu z ciepłą, bo jeszcze się poparzą (tak lepiej, słusznie), robią pianę po pachy i myją te kubki, wycierają. Potem wynoszą mi śmieci. To nie jest wykorzystywanie, mogłabym sama, ale to jest dla nich bardzo ważny punkt dnia, czują się ważni i pomocni.
Pytają sto razy, czy dobrze i czysto i czy jestem zadowolona.
A jedna taka pani, która już niewiele może, słabo chodzi, przygięta do ziemi, zawsze słabo mówiła, głównie po irlandzku zresztą (ja nie umiem, słabo rozumiem, nie mówię w ogóle, może pojedyncze słowa), zawołała mnie w którymś momencie w piątek, koniec tygodnia - macha, macha, więc rzucam wszystko i biegnę, może coś się stało? Ona na to patrzy na mnie wytężonym wzrokiem i mówi - you look tired czyli wyglądasz na zmęczoną. Ależ mnie wzruszyła.
Pewnie miała rację, bo dużo się działo w zeszłym tygodniu i faktycznie jechałam już na oparach, ale udawałam, że jestem ok.
Ten tydzień taki sam, nadal sama, do środy w następnym tygodniu.
A potem wyjazd o Warszawy w sprawach rodzinnych wprawdzie, ale przypadkiem okazało się, nie ja wyznaczyłam termin spotkania, więc nic nie było w tym mojej reki, że w ten sam weekend, w który przylatuję, są warszawskie targi książki.
Czyż to nie jest dowód na istnienie siły wyższej?
Będę się pławić w książkach, spotkaniach autorskich, mam zaplanowane kilka wyjść na spotkania promocyjne lub premiery książkowe, tudzież wieczór w Teatrze Żydowskim  o Tyrmandzie. Moze uda mi się zobaczyć film Powstanie Warszawskie? Kupić za wiele nie zdołam, bo raz, że bagaż tylko podręczny, a dwa, że kupić znaczy wydać pieniądze, a to nic, macanie nie kosztuje.
Ot ci cały apdejt czyli jak sprawy, jak zlewy

sobota, 3 maja 2014

Pozycja leżąca potrzebna od zaraz

Nawarstwienie spraw, szczególnie w czwartek, spowodowało, że wyszłam rano z domu, wróciłam o wpół do jedenastej w nocy i się popłakałam w samochodzie, bo wysiąść nie miałam siły.
Psychicznie byłam zadowolona, bo udało mi się trochę dorobić, ale fizycznie jestem wrakiem po tym tygodniu. Syn jakoś tam posprzątał, czyli odkurzył w zasadzie tylko, siedzę i mam gdzieś, nie będę się do ścierki rzucać. Raz może być kurz tam i ówdzie.
W niedzielę jadę do biblioteki, a potem mam tłumaczenie, wrócę nie wiadomo o której, niech chociaż ten dzień będzie wolniejszy. Poczytam sobie, w ciągu tygodnia książka służyła mi do zasypiania, mąż tylko ściągał ze mnie Kindla lub analog, okulary i tyle miałam z tej przyjemności.

Wieczorami, kiedy już szykuję się do łóżka, oglądam wiadomości, bo mam imperatyw dowiadywania się, co mnie ominęło. W ciągu dnia jestem tak zajęta, że nawet nie zaglądam w komórce do sieci, gdyby zabili prezydenta, nawet bym o tym nie wiedziała. W samochodzie słucham głównie audiobooków (to jednak coś tam czytam!), więc mus. Oczywiście cały czas na tapecie Kijów oraz protesty przeciwko tęczy.
Jeśli idzie o Kijów, mam wrażenie, że już wiem, jak to było przed drugą wojną światową. W Wielkiej Brytanii czy Francji w ogóle nie przejmowali się zajęciem Zaolzia, potem reszty kraju. W zadzie mieli jakąś tam Polskę, dopóki Hitler nie doszedł do ich krajów i nie powiedział - a ku ku.
Patrzę na to, co porabiają Rosjanie i mi włosy dęba stają. Jak niewiele trzeba, żeby głupie, czerwone na gębie chłopy, zaczęły (zaczęłi?) gadać o mocarstwie, o sile, o rządzeniu światem. A te telefony ambasadorów czy konsulów rosyjskich gdzieś tam ze swiata to już w ogóle mnie na łopatki rozłożyło.

O tęczy nie będę rozprawiać, powiem tylko, że wszelkiego rodzaju nietolerancja grup społecznych mnie strasznie boli i dotyka, bo swiadczy o małości ludzi. Nietolerancję mam dla głupoty i warcholstwa, ale żeby innych ludzi krzywdzić czy obelgami obrzucać, bo nie żyją tak, jak my tego chcemy?

Składam się w scyzoryk ze zmęczenia. Kawa i 07 zgłoś się, to jest to.

niedziela, 27 kwietnia 2014

Druki i szatańskie pomruki

Leniwa niedziela, chciałoby się powiedzieć. Trochę to prawda, gdyby nie to, że po śniadaniu postanowiłam powypełniać mamy deklaracje ZUS na dobrowolne ubezpieczenie zdrowotne No i okazało się, że do ich wypełnienia, jeśli się nie wie jeszcze co i jak i ma się przed sobą ściągnięty z sieci druk, trzeba dwóch fakultetów, jeden z wychowania fizycznego, żeby móc robić te mostki i wygibasy, kiedy człowieka skręca, ze nie wie, jak to zrobić, a drugi z filozofii, zeby mieć do tego stoickie podejście. No może przydałoby się jeszcze pięć innych, ale te dwa koniecznie.
Takie to zagmatwane, a jak już się dojdzie po dwóch godzinach co i jak (powiedzmy, bo przy zdawaniu może się okazać, że roi się od błędów), to okazuje się, że zaledwie w kilku miejscach trzeba było coś wpisać. Wiem, wiem, wszystkie druki tak mają, ale nie wiem dlaczego, bo wpisuje się w nie to samo co miesiąc, a jak już co innego, to trzeba te kwoty pobrać ze strony NFZ czyli ZUS też je zna, bo są podawane zgodnie z jakąś tam ustawą. Mówię cały czas o ubezpieczeniu dobrowolnym, niezależnym od wysokości dochodu.
Pobrałam instrukcję w pdf, ale ona chyba stara, bo na przykład pokazuje, ze ma sześć pozycji w dziale jakimś tam, a jest ich razem 7. Trzeba się do tego sprytem wykazać i czytać to, co na tym druku jest tak blado pomarańczowo napisane. Ale coś tam jednak pomogła i naświetliła.
Mam nadzieję, że jest do przyjęcia.
Te formularze to szatański wymysł jednak. Kogoś chyba strasznie pokręconego i złośliwego (z kopytami) wybrali do ich skomponowania.
Taka jestem z siebie dumna, ze oczywiscie zaraz się musiałam wynagrodzić posiedzeniem przy komputerze, oglądaniem okładek nowości, dobrą kawą i bananem :-)
Miałam prasować, ale mi się już nie chce, wypstrykałam się z naboi obowiązkowych na ten dzień, pomyślałam - chrzanić to, poczytam sobie. I tak zrobię. Ostatnie trzy dni tak się spracowałam, że szok. Próbuję uzbierać trochę pieniędzy na wyjazd do Polski, który przypadł niefortunnie na ten sam czas, co męża odwiedziny u mamy. On jedzie na północ, ja do stolicy, bo mnie zawezwały tam obowiązki wobec maminych spraw. A pieniędzy ni mo. W każdym razie nie na wydatki poza zwykłym życiem.
No więc chwytam się różnych prac, żeby chociaż na bilet, żeby tak nie dziadować zupełnie i nie wpadać w długi nie do ogarnięcia. Jestem zmęczona dramatycznie.

Choroba nadal mnie nie opuszcza. Kaszlę i mam napady kataru. Nagle mi nos zatyka i jak smarkam, końca nie ma. Kaszel jednak jest najgorszy. Tak czy siak, chyba to się zaraz powinno jakoś rozgonić.
I tak dobrze, ze nie musiałam wziąć antybiotyku.


poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Zasmarkana Wielkanoc

Jak ja na te święta czekałam, cieszyłam się, a bo wolne, a bo córka przyjeżdża, a bo wiadomo.
Nie wiem, czy ja niedoleczona byłam, czy słaba po prostu po ostatniej chorobie, chłopaki, z poprzedniego wpisu wiecie, najedli się hepatilu na zatkany nos i wyzdrowieli, a ja się od nich zaraziłam i od soboty kaszlę, smarkam, leki biorę i nic lepiej.
Fajnie było, ale częściowo smutno, bo jeszcze-nie-zięć też się rozchorował, on dla odmiany na zapalenie nerek, pracować musiał do soboty do siódmej i nie miał siły w tej chorobie wsiąść w samochód i jeszcze 4 godziny jechać. Został w domu, martwiłam się, że tak sam w święta, chociaż obcokrajowcy nie obchodzą ich tak jak my, raczej dla nich to radość, bo ciepło i kilka dni wolnych.
No, ale ja myślałam o tym, że jednak przykro, że go nie ma.
Oglądaliśmy filmy, pierwszą część minionków, nie wiem, jaki to tytuł po polsku, u nas Despicable me 1. A dzisiaj Wielkiego Gatsbiego. DeCaprio mi tu nie pasował, nie lubię go za bardzo, chociaż w Incepcji i tym thrillerze na wyspie mi się podobał. W tym filmie nie. W ogóle jakiś taki niepokojący był, nie tak sobie wyobrażałam ten świat. Wolę bardziej klasycznie.
Trochę się przewalałam po domu, na spacer na plażę pojechaliśmy nawet, chociaż ja pewnie nie powinnam. Ale takiego słońca przegapić nie mogłam. Pies poganiał, my się trochę przewietrzyliśmy, było prawie letnio. Gdyby nie wiatr północny.
Jedzenia zrobiłam w tym roku mniej, ale i tak za dużo. To już nie na nasze żołądki, nie przerabiamy tego i już nawet nie potrzebujemy. W chorobie je się mniej, to inna rzecz. Nic to, mąż ma dwa dni teraz wolne, bo w poniedziałek czyli dzisiaj pracował, Wojtek tydzień wolny, to wykończą zapasy. Miśka nic ze sobą nie wzięła, bo autobusem wracała, bała się pogody, że za ciepło i tłumów, bo słoiki wracają do stolicy.