sobota, 31 marca 2012

Słońca przypekanie, syna pępowiny odcinanie, święta tuż tuż

Pisałam już na Notatkach Coolturalnych, ale jeszcze jednym zdaniem powtórzę dla tych, którzy tam nie zaglądają, że taka jestem odrętwiała, że nawet nie czytam. A ci, co mnie znają, wiedzą, że u mnie nieczytanie jest objawem najwyższej nieprawidłowości w funkcjonowaniu, jaka może u mnie wystąpić. Ja nawet podczas porodu czytałam. Nie powiem, żeby sto stron zaliczyła, ale jeden rozdział z przerwami tak (Chmielewska to była, ale nie pamiętam dokładnie która, bo miałam ze sobą kilka). Jakiś niepokój w nogach mam, może te zmiany pogody tak działają. Lato w marcu, wieczorami wręcz mroźno, usiedzieć nie mogę, a jak przykrywam się kocem, zasypiam.
Oglądam dużo telewizji teraz. Z synem nowy serial Alcatraz na Sky. Wynajduję, żeby coś razem z nim robić, bo już pępowinę odcina i coraz go mniej wokół.

A poza tym mam szósty dzień diety oczyszczającej, która ma podobno coś ruszyć. Słaba jestem i zła non stop. Piszę o tym, bo może ktoś jeszcze też próbuje się odchudzać i mu potrzebne takie wsparcie, że nie tylko on/ona się męczy. Mnie pomogło obejrzenie w Dzień Dobry TVN jednej z dziennikarek, która też się odchudza, ćwiczy więcej niz ja i też jej waga stoi. Prowadzi program Wiem, co jem, więc w pracy dużo pokus. Jak człowiek posłucha czyjejś historii, to potem cieszy się, że to normalne. A gdybym nie oglądała, to bym myślała, że to ze mną coś nie tak i zarzuciła dietę.
Brakuje mi chleba. Przyznaję się, że lubię, nie wiedziałam, że aż tak, bo jak sobie nie odmawiałam, to znowu tak dużo nie jadłam. Ale jednak codziennie ze dwie kromki tak. To już nie muszą być chrupiące bułeczki, ale soda bread lub ciemny ze słonecznikiem, mniam

Przyjechała do domu córka, tak się cieszę. Kilka tygodni się nie widziałyśmy. Ja dobrze mieć wszystkich w domu, oboje dzieci, planować święta i spędzać razem czas.
Tylko wtedy jeść się chce, bo my lubimy pichcić.
Trzeba jakieś dietetyczne potrawy zamiast naszych ulubionych ciast, sconesów i mufinek.
Wczoraj kupiła humus z cebulą prażoną w Tesco i on jest taki pyszny, że się muszę po łapach bić, żeby lodówki nie otwierać. No i zaczęli czekoladową Philadelpię produkować, wszystko przeciwko mnie, haha.

Pogoda była piękna, najpierw lato w marcu, potem trochę zimno, a dzisiaj zimno, ale za to słonecznie.
Sprzątania specjalnego na święta nie robię, mam to gdzieś. Zasłonki popiorę w maju, dywanów też zrywać nie będę, córka jest, wolę z nią pobyć.

No, ale coś tam trzeba pozamiatać, więc sobie idę.

poniedziałek, 26 marca 2012

Jedzenie na niby, zachwyty nad piekarnikami, a pogoda zupełnie jak w lecie

Dzisiaj zaostrzona dieta, bo się coś zwolniło to moje tracenie wagi, więc mam 6 dni takiej, co ma ruszyć. Biedna ja. Jedzenie nawet pyszne, ale mnie się coś łakomstwo włączyło. Może być, że te moje dni się zbliżają, co ich nie mam, bo Mirena. W każdym razie lodówką bym trzaskała non stop.

Żeby sobie poprawić nastrój zaczęłam przemyśliwać, co zrobić na Wielkanoc, ale żeby było nie obciążające żołądka, nie tuczące, a pyszne i tak. Czytałam drugi tom książki, gdzie są takie przepisy, czytałam różne swoje i zastanawiałam się, co mogę zmienić w nich, żeby je odchudzić.
A jak o gotowaniu, to się oczywiście wywiązała dyskusja (bo mąż ma urlop i w domu) na temat nowego piekarnika. Już dawno zdecydowaliśmy, że ten, który mamy jest do kitu i trzeba go zmienić. Niczego nie kupuję ad hoc, muszę pomyśleć, poczytać, zastanowić się.
Piekarniki teraz są zupełnie inne od tych, które były dostępne kiedyś. Przekonałam się o tym czytając opisy kolejnych typów. Jedno było pewne, ze to musiał być piekarnik do zabudowy bo takie właśnie u nas wchodzi w grę. Czego ja się dowiedziałam, nie wiedziałam, że takie funkcje mogą być - wyrastanie ciasta, do chleba i do pizzy, turbo grill, dół góra, lub tylko góry, tylko dół, turboobieg to wiedziałam, ale o innych nie.
Szukałam takiego, co będzie miał jeszcze parowe pieczenie, ale te to chyba trudno znaleźć, a jak tak, to drogie.
A, no i koniecznie elektryczny piekarnik musi to być, ale czy ktoś w ogóle używa jeszcze gazowego?
Z godzinę spędziłam czytając o tym i myślę, że już wiem, czego szukać.

Pogoda u nas jak w lecie. Mąż w ogrodzie, planowanie, szukanie nowych rozwiązań, przygotowania do sezonu. Z okazji urodzin, które dzisiaj ma, a sadzonki zamówione w prezencie jeszcze nie dotarły, zaprosiłam specjalistę do ogrodu, żeby poradziła, co można zmienić albo zrobić lepiej i odpowiedziała na wszystkie pytania. Musiałam przy tym być, żeby tłumaczyć, jakby utknęli językowo. Zmęczyło mnie to, bo ogród to zdecydowanie 'not my cup of tea'.
Mam nadzieję, że pogoda się utrzyma jeszcze kilka dni.

sobota, 24 marca 2012

Nie wierzę w bałagan

Nie ma to jak dobrze, uczciwie przepracowany dzień w domu. Sprzątaliśmy z synem górę domu, czyli jego i córki królestwo. On sobie tam co tydzień sprząta sam, ale wiadomi, młody jest, uczy sie dopiero, więc co jakiś czas wchodzę na wyżyny i razem porządkujemy wszystko. Oczywiście wynieśliśmy cały wór za małych na niego ciuchów, przy okazji konstatując, że nic mu nie zostało. Drugi wór papierów i innych śmieci plastikowo, kartonowych. Powymiatane, poukładane, pościel przetrzepana, przewietrzone. Podoba mi się taka robota. A przy okazji spędziłam czas z synem, bezcenne. Ten, kto ma w domu dziecko powyżej 15 roku życia ten wie. W tym wieku to się już ze starymi za dużo czasu nie spędza, odcina się pępowinę i wystarczy, ze gdzieś tam są, ale żeby na nich wisieć to nie. A ja bym jeszcze chciała. No cóż, jakoś się muszą wprawiać w samodzielności. Dlatego takie dni, jak ten, bardzo sobie cenię, bo można pożartować, pogadać. O ile mnie kurwica nie strzeli, bo czasem jak wywlekam skarpety spod łóżka, to się zdarza. Ale staram się hamować i tłumaczyć, że odłożenie rzeczy byle gdzie zajmuje dokładnie tyle samo czasu, co odłożenie go we właściwe miejsce. A utrzymywanie porządku ułatwia życie. Takie jest moje zdanie i niech mi ktoś tu nie zaczyna o bałaganie artystycznym i innych bzdurach. Nie ma czegoś takiego, jest albo bałagan, albo porządek.
I nie wierzę, że bałagan może przynosić coś dobrego, twórczego. Luz można osiągnąć również w czystym otoczeniu. 

Po 16tej syn poszedł do szkoły koncertować (jakieś występy kapel tam były, między innymi jego), mąż w pracy dziś do późna, a ja pozmywałam po obiedzie, na końcu wszystkie podłogi, potem prysznic, a teraz siedzę w pachnącym domu i cały wieczór przede mną.
Uwielbiam to.
Miłego weekendu

wtorek, 20 marca 2012

Chyba jednak nie lubię przesadnie wychudzonych mężczyzn

Od jakiegoś czasu obserwuję 'plagę' świeżo odchudzonych facetów w telewizji. Celebrytów, jak niektórzy ich nazywają. Ostatnio podczas premiery nowego Klosa, skrzywiona jakbym starą szynkę wąchała, przysłuchiwałam się wypowiedzi Kota. Właściwie nic z niej nie słyszałam, bo się wgapiałam w jakiegoś patyczaka, który kiedyś Kotem był. Takim mniamuśnym, zadowolonym Kotem, a teraz co? Łeb na chudej szyjce, sterczące ramionka, za długie nogi, za długie ręce, ciuchy za duże, chociaż marynarka widać nowa, opięta. Te ciuchy to raczej u Kuby jakieś takie większe niż zawartość.
Na tej samej premierze przemknął gdzieś Mecwaldowski, którego uwielbiam, a kiedyś wydawał mi się idealny gabarytowo. I co widzę? Znowu chuda szyjka, główka się kiwa, ramionka wąziutkie, klata skromniutka, rozmiar XS.
W kilku serialach przewija się też Robert Gonera. Kiedyś przystojny, postawny facet, teraz, dzięki dbałości o formę zapewne, chuda szyjka, zapadnięta klata, zanik brody.
Ja pierdzielę, czy oni wszyscy mają tego samego trenera i dietetyka?

Zakładam, że żaden z panów nie jest chory, jeśli tak, to przepraszam. Panowie jednak za dobrze na chorych wyglądają, stąd moje przypuszczenia, że to nowomoda, żeby się wychudzić i 'ozdrowić'.

Sami wiecie, jeśli czytacie, jak ja tu walczę o każdy kilogram w dół. Wiele bym dała, żeby być chudą laską, ale jak sie okazuje, panów to ja wolę jednak nie tak całkiem bez grama ciała.

Kurczę, nad Kotem to ja dzisiaj ręce załamałam.

Ja poproszę o umiar, bo niedługo te wszystkie telewizory szerokoekranowe z panoramicznym obrazem na psu budę będą, jakieś przecinki się będę przemykać w filmach i trzeba będzie obraz zmieniać, żeby w ogóle coś zobaczyć.

Edytuję - bo widzę, że mogłam być opacznie zrozumiana - nie przeszkadzają mi szczupli mężczyźni, urodzeni jako chudzielce. Nic na to nie poradzą, a i styl mają wtedy taki, że umieją 'to nosić'. Szokuje mnie jedynie schodzenie z, moim zdaniem, idealnego rozmiaru o kilka w dół, epatowanie przesadną chudością tak, jakby to była jedyna słuszna obecnie opcja. Dotyczy to też kobiet, które były seksowne i smakowicie zaokrąglone (ale nadal szczupłe), a teraz prezentują dumnie ciało deski do prasowania. Dumnie, bo to naprawdę wygląda na modę i uznają to za osiągnięcie.
Komentuję samo zjawisko, odbiegając od kwestii postrzegania ludzi przez pryzmat ich osobowości. Ja lubię ludzi i nie chodzi tu o to, że ich znielubiłam, komentuję po prostu pewne zjawisko, które mnie niepokoi.

Myślałam, że ci, którzy mnie tu czytają, znają mnie na tyle, żeby nie zarzucać mi małostkowości, ale boję się jednak, że tak może się stać, stąd to tłumaczenie.

niedziela, 18 marca 2012

Poloneza część druga, piwonia powraca, a w Irlandii moje dziś święto

Od rana same przyjemności. Bo w Irlandii dzisiaj Dzień Matki. On tu jest ruchomy, zawsze pierwsza niedziela po Św. Patryku.
Syn raniutko ułożył na stole kwiaty, kartki i prezenty, marcepanowe batoniki w czarnej czekoladzie, ciasteczka moje ulubione (mały grzeszek z okazji święta), książkę z dietetycznymi przepisami, był jeszcze pokrowiec do mojego telefonu, ale już go założyłam i stąd go brak. Kartki mają piękne życzenia, tradycyjnie już popłakałam się, kiedy je czytałam. Był też telefon od córci i uściski od syna, omlet od męża.


 Potem odrobina lenistwa porannego, w wykonaniu psa największe. Jak nikt nie patrzy, to on się tam w plamie słońca kładzie, na stole właśnie. Skubaniec.


z innego kąta robione, widać jak on wycyrklował, żeby w największą plamę słońca cielsko ułożyć. 

Muszę czymś ten stół zacząć przykrywać, kiedy mnie w domu nie ma. 
Jak jestem też, jak widać na załączonym obrazku.
Ale niech mu tam, nie mam sumienia mu odmawiać. 

A po południu na rower. Tyłek nadal boli jak po zbiorowym gwałcie, ale trzeba się przemóc, bo inaczej nigdy go nie zahartuję, haha. Znowu 40 minut na rowerze, trochę lepiej dzisiaj, chociaż o pełnej sprawności mówić jeszcze nie mogę, nadal mam śmierć w oczach, kiedy skręcam i widzę koniec drogi, czy pobocze, nigdy nie wiem, czy dam radę się zmieścić. Poza tym zjazd z górki też zawał gotowy. Ale się nie daję. 
Byłam w Lidlu kupić żelowe siodełko, to znaczy pokrowiec na nie, ale wykupione i odeszłam z kwitkiem. To znaczy z nóżką do roweru, więc niezupełnie z kwitkiem. 

A po jeździe znowu 'polonez', trzy kroki przykuc, trzy kroki przykuc. No i gęba czerwona jakbym wylewu dostała na twarz, haha. 

Chyba na plażę jeszcze pojedziemy, bo piękna pogoda. Pies był z nami na rowerach i padł w samochodzie śpi, lubi tam. 
Piękny ten dzień mamy, żeby jeszcze tylko córka była, ale w tym roku nie dało rady. 

 

sobota, 17 marca 2012

Mówcie mi - PIWONIA

Bo jestem czerwona jak piwonia po pierwszej przejażdżce na rowerze. Piękny dzień dzisiaj, ale oczywiście kiedy wyjechałam do miasta na moim niebieskim rumaku, a wcześniej wywiesiłam pranie, musiało zacząć padać. Ledwo weszła do domu, słońce. Zwariować można.

Małżon przygotował rowery, do swojego przytroczył koszyk, w którym zaplanował sobie umieścić Frania.
Nie dość, że pierwszy raz po dziestu latach siedziałam na rowerze, to jeszcze obok miałam krążącego syna, który chciał mi asystować i jakby co ratować (czyli krzyczeć wniebogłosy - call 991), a mnie się wydawało, ze się ze mnie nabija, i jeszcze Małżon krążył gdzieś w oddali z psem, który biegł na smyczy obok roweru, co mnie dodatkowo dekoncentrowało. No, ale wiadomo, lichej baletnicy, rąbek u spódnicy i te sprawy.

Pierwsze siedzenie na rowerze to była masakra. Nie umiałam utrzymać równowagi, siodełko wpiło mi się - żeby tylko w tyłek. Siodełko miałam za wysoko, a potem, po poprawce małżona, który zawsze zwarty i gotowy wyjął klucze z kieszeni i obniżył - za nisko. Rąbek :-)

Jak opanowałam jechanie na wprost, to wpadłam w panikę jadąc z górki, bo ja jestem dziecko komuny i tylko składakiem umiem, a tam hamowanie pedałami do tyłu. Na moim zaczęłam do tyłu i sobie pokręciłam tylko, bo hamulce w rękach. Masakra, bo ja nie pamiętam o rękach, kiedy hamuję, tylko robię najpierw młynki pedałami. I obłęd w oczach, bo pędzę i nie wiem, jak się zatrzymać. Ale i to opanowałam. Pod górę musiałam iść, bo nie umiem jeszcze się obchodzić z przerzutkami, w ogóle nie wiem, do czego to ustrojstwo służy. Ja sobie muszę wszystko wyobrażać, a nie bardzo umiem sobie wydumać, jak ten mechanizm działa. Rąbek :-)

Pojechaliśmy do szkoły na parking, tam robiłam kółka. Wielkie kółka, jak na razie nie wyobrażam sobie wjechania w uliczkę, zakrętu 90 stopni czyli, mam wrażenie, że się 'nie złożę'. Trochę już wyczułam grę ciała na rowerze, jak się 'pokładać' na lewo i prawo, ale do wprawy pozwalającej na wyjazd na drogę jeszcze daleko.

W połowi wycieczki mąż wsadził Frania do koszyka, syn robił zdjęcia komórką podczas jazdy, więc wybaczcie palec odziany w rękawiczkę na nich




To jest debiut Frania w koszyku, nie polubił za bardzo, dwa raz próbował wyskoczyć, wprawdzie małżon go przywiązał, ale pies jeśli chce, to jak piskosz potrafi się jakoś wywinąć, że wisi w powietrzu i trzeba gwałtownie było dwa razy hamować, stawać i go poprawiać. Co mnie jeszcze bardziej dekoncentrowało, a musiałam trzymać się blisko męża, bo Franiu tylko pod warunkiem, że miał nas w komplecie, w zasięgu oka, w tym koszyku łaskawie wytrzymywał.

Wynik wycieczki jest taki, że się przekonałam, że moja kondycja jest zerowa, umiejętności jazdy na rowerze marne, skończyłam z obolałym krokiem, czerwoną gębą, spocona, ręce mi się trzęsą, a jak chodzę to takie przykuce łapię jakbym tańczyła poloneza. Ta-tadam- przykuc- tatatam-przykuc, tataratara-tatam - przykuc. Normalnie nogi mi się chwilami wyłączają. A byliśmy wszystkiego 40 minut z tego jeździłam może z pół godziny z przerwami na przechodzenie z rowerem między nogami przez ulicę :-) Żałosne to, ale frajdę miałam jak cholera. Jutro znowu jadę.

A dzisiaj u nas dzień Sw. Patryka. Nigdzie nie idę, dzieci już duże, na piwo nie mam ochoty, będę resztę dnia czytać, może pojadę na plażę?

czwartek, 15 marca 2012

Wyjazdy solą w sercu, a tablety zdobywają Sejm


Bilety do Polski kupione, polecę w maju, zanim się zacznie szaleństwo piłkarskie, zresztą nie byłoby mnie i tak stać w mistrzostw czas, a piłka interesuje mnie tyle, co uprawa amarantusa w Meksyku. Bardziej cieszy mnie możliwość odwiedzenia Targów Książki w Warszawie. No, ale tutaj nie ma co dyskutować, wszystko kwestia gustu i zainteresowań.
Za każdym razem, kiedy wybieram się do kraju, mam ambiwalentne uczucia.  Z jednej strony się cieszę, że zobaczę przyjaciół i znajomych, ale z drugiej przeżywam ogromny stres. Nigdy nie czuję się pozytywnie podekscytowana wyjazdem do Polski, na lotnisku zawsze mam gulę w gardle, a w samolocie z nerwów zasypiam. I to nie dlatego, że się boję latać, nic bardziej mylnego, uwielbiam. Poczytałabym sobie, ludzi po-podglądała, ale zamiast tego miętolę w nerwach kawałek bluzki i modlę się w duchu o rychły powrót. Bardzo zazdroszczę tym, którzy mają jasne i radosne układy rodzinne, na bieżąco latają w te i wewte do Polski i zawsze czynią to z radością.  Mój przypadek jest całkowitym przeciwieństwem niestety. Idę do samolotu, widzę ludzi zmierzających w przeciwną stronę do odbioru bagaży i wyjścia na dublińskie ulice i dodaję sobie otuchy – nie panikuj kobieto, za kilkanaście dni i ty będziesz szła tym korytarzem.  Po powrocie długo leczę nerwy. Przez długi czas myślałam, że jestem jedną z niewielu, jeśli nie jedyną, która tak ma, ale podczytuję blogi emigracyjne i ten problem nader często jest w nich poruszany, niezależnie od tego, czy to emigracja nowa, po przystąpieniu do Unii, czy dawna, w krajach Skandynawskich, Stanach Ameryki czy Wyspach. Tak to już jest, że niektórym nie jest łatwo. Dziwne te losy nasze.
I to nawet nie to, że odkąd tu jestem, odcinam się od kraju, bo to nie o Polskę chodzi, chociaż też, ale głównie o trudno rozwiązywalne problemy, które w kraju zawsze na mnie czekają, nie inaczej. A, że przy okazji okazuje się, że już się odzwyczaiłam od niektórych rozwiązań u nas, od piętrzenia problemów w urzędach, albo wręcz odwrotnie, boję się na zapas, a okazuje się, że coś poszło jak z płatka, od strasznego traktowania w szpitalach, jeśli tam muszę, a muszę prawie zawsze; zapomniałam jak chamskie i wrogie potrafią być ekspedientki, że bileter w kinie nawet bywa nieprzyjemny, a ja zupełnie się odzwyczaiłam od takich praktyk. A przecież żyję na co dzień sprawami mojego kraju, śledzę wiadomości, czytam komentarze, na bieżąco oglądam filmy i czytam interesujące mnie nowości wydawnicze oraz prasę. Polska jest we mnie cały czas i zupełnie nie rozumiem tych, którzy się całkiem odcinają od rodzimych produkcji, koncentrując się tylko i wyłącznie na zagranicznych. Z drugiej strony jeszcze bardziej nie rozumiem tych, którzy nic nie wiedzą o tym kraju, nie interesuje ich historia Irlandii, co się tu dzieje w kulturze czy sporcie, zależy co kto woli, co piszą w gazetach, programowo nie oglądają irlandzkich filmów, ani spektakli teatralnych. Wiem, że zwolennicy każdej z tych opcji mieliby dla mnie wiele argumentów, ale ja pozostaję przy swoim – złoty środek, czerpanie z obu kultur, jest najlepsze. Po co się ograniczać?
No właśnie, po co?  Posłowie i pracownicy polskiego Sejmu dostali iPady, ci to się na pewno nie ograniczają, 1.5 mln złotych wydano, żeby wyposażyć tych z lewa, prawa i w centrum, w tablety, które docelowo mają się zwrócić za dwa lata w mniejszych wydatkach na papier i drukowanie, a poza tym mają być dobrym przykładem ochrony środowiska.  Pierwsze, co sobie pewnie przeciętny czytelnik pomyśli to – ale farciarze, za darmola dostali, też bym tak chciał.  Ale nie wszyscy posłowie są zadowoleni. Wprawdzie tablety rozdają już od piątku 24go lutego, ale byli tacy, którzy wcale nie pobiegli kurcgalopkiem, żeby je odebrać. Poseł PSL Eugeniusz Kłopotek, wprawdzie nie narzekał, że nie będzie wiedział, jak to to używać, ale utyskiwał – „Nie odebrałem iPada. Bo po co mi to?. Jestem tradycjonalistą, nienawidzę tych wszystkich nowinek. Co to jest za czytanie gazety z internetu? Gazeta to musi być papier”. Poseł Biedroń za to, chociaż ma własny egzemplarz, był jednym z pierwszych do odbioru poselskiego, Kalisz podekscytowany używaniem nowinki, nie wiedział, gdzie dają?  Wierzy w to, że da radę, bo jak poradził sobie z innymi cyfrowymi urządzeniami, to dlaczego nie z iPadem? Poseł PO Jerzy Fedorowicz zauważa, jakbyśmy mieli wątpliwości, że należy do tzw. wyższej inteligencji – „Biorę takiego iPada i od razu wiem, o co chodzi, naciskam takie guziczki, a tam jest wszystko napisane”- chwali się. Wzrusza mnie to poruszenie. Jedni dają radę sami, inni poproszą dzieci i wnuki, jeszcze inni używają już od miesięcy i uznają wyższość urządzenia nad wydrukami papierowymi (z tym się nie da polemizować, można sobie wyobrazić, jakie tony papieru co roku zużywa się w Sejmie), ale mnie zastanawia – ile czasu minie zanim się dowiemy z gazet, programu Uwaga, albo od detektywa Rutkowskiego, że przetarg na tablety był przeprowadzony niezgodnie z zasadami i prawem? Mam nadzieję, że nigdy, ale jak tak śledzę aferę z zanieczyszczoną solą skierowaną do spożycia, to myślę, że wszystko jest możliwe.

sobota, 10 marca 2012

Wiosna, winszowanie i humoru odzyskanie (chociaż łzy też się leją :-)

Nie ma to jak otworzyć okno rano i pierwsze co, usłyszeć ptaki w szaleńczym trelu, a zaraz potem poczuć, jeszcze chłodnawy, ale już zdecydowanie wiosenny aromat. Kiedy piszę 'szaleńczy trel' mam właśnie to na myśli, śpiewają głośno, w różnych tonach i melodiach. Niesamowite. Teraz na chwilę umilkły, jakby 'podsłuchiwały', co piszę, ale zaraz znowu zaczną. Tak od rana.
I ten zapach - ziemi, kwitnących krzewów wokół, wody z oceanu (glonów raczej). W taki dzień łatwo kochać życie.

Winszuję sobie wyczucia. Wczoraj wstałam raniutko, żeby posprzątać w domu u siebie, bo po 12 umówiłam się ze znajomym, że do niego przyjdę i przygotujemy wszystko na przyjazd jego żony z pracy, kończyła wczoraj 40 lat i to była niespodzianka. Posprzątaliśmy dom, wyszykowałam sypialnie na przyjazd gości, trudna logistycznie to była operacja, bo tak musieliśmy wszystko ostatnie dwa dni robić, zeby ona nie zauważyła zmian. Czyli pościel, która była już na łóżkach w gościnnych sypialniach (ona nie ma dzieci i gości u siebie siostrzenice, stąd ta pościel), musiała być zdjęta i uprana, wysuszona i obleczona dokładnie tak samo, żeby różnica była niewidoczna. Ona miała przyjechać, zobaczyć, że nic a nic się nie zmieniło, że posprzątane, ale to się mąż postarał, ze nie będzie żadnej imprezy, bo nie chciała, jedynie kolacja w pubie. A już jechało całe komando jej przyjaciółek, z całej Irlandii ściągały.
Dostałam smsa późnym wieczorem, że się wszystko udało.
A winszuję sobie, że wstałam i zrobiłam prządki u siebie też, chociaż zwykle w sobotę to robię, bo po pierwsze, mam dzisiaj czas, jak nigdy, na poczytanie książki kilka godzin, a po drugie mój syn ślęczy nad matematyką z kolegą i wyczułam, że to będzie sobota i to TA sobota. Chłopaki siedzą w kuchni, a ja nic nie muszę i nie wściekam się, że nie posprzątane i nie mogę tego robić, bo chłopaki.
Poza tym dumna jestem z syna, że ma takich przyjaciół i z tych przyjaciół dumna jestem, ze tacy fajni, że pomagają sobie nawzajem uczyć się do egzaminów, usiedli przy stole, rozwiązują zadania i dyskutują co i jak. Nie stać nas na korki dla syna,, tutaj to drogie strasznie. Nie ma studentów w naszym mieście, więc odpada taka opcja, że taniej, bo w college ktoś potrzebuje dodatkowych pieniędzy, a 25 euro za 45 minut, dla nauczyciela za korki w jego czasie wolnym (nie Wojtka nauczyciela, ale nauczyciele dają korepetycje), to dla mnie zaporowa cena. Syn w tym roku przeszedł z klasy o poziomie medium, do klasy z wyższym poziomem i teraz musi nadrabiać, a mała matura zbliża się wielkimi krokami. Zresztą on potrzebuję matematyki w przyszłości i tak, musi po prostu ją zrozumieć i być dobry, bo chce studiować informatykę i coś tam jeszcze związane z komputerami. Dobrze, że chociaż wie, co chce, łatwiej się ukierunkować.

A humor odzyskałam, bo mi kilogram ubył. Nareszcie. A poza tym wczoraj ugotowałam wreszcie coś innego niż do tej pory. Zajrzałam do ksiażki pani Makarowskiej dalej, poza miesięczny program i wybrałam naleśniki pełnoziarniste (z mąki orkiszowej) z kaszą gryczaną i twarogiem. Zmodyfikowałam trochę i oprócz cebulki podsmażonej dodałam zgrillowane cukinie i kilka pieczarek. Tego mi było trzeba, jakiejś odmiany, bo już na łeb dostawałam po półtora miesiąca. Podsmażyłam przed podaniem na piórku dosłownie masła klarowanego. Właściwie można powiedzieć, że prawie na suchej patelni. To było pyszne.

A w ogóle to się przed chwilą tak strasznie spłakałam na Downton Abbey, z zeszłego tygodnia odcinek (na TVN Style), miałam nagrany na dysku. Miętka jestem na tych warzywach. Syn mówi, że zawsze jestem miękka na filmach, haha.

czwartek, 8 marca 2012

Wspomnienia smakami stoją. Kaji mi brak

Dzisiaj zrobiłam sobie na śniadanie twarożek z natką pietruszki. Kiedy siekam natkę z utęsknieniem czekam na jej zapach, który po kilku ruchach noża, zaczyna do mnie docierać. Uwielbiam.
Ale nie zawsze tak było. Kiedyś i smak, i zapach  budziły u mnie wstręt. Aż do pewnego poranka, kiedy to przyrządzałyśmy posiłek z moją przyjaciółką Kają.
Przyjaźniłyśmy się od pierwszej klasy liceum i śmiem twierdzić, że dzięki niej, tak miło wspominam ten czas, bo nie ma nic wspanialszego od prawdziwej przyjaźni w nastoletnim życiu, kiedy tyle się dzieje, tyle trzeba obgadać, przemyśleć, obśmiać i zrosić łzami. My przeważnie się śmiałyśmy, ale i ciężkie czasy bywały.
Razem też zafundowałyśmy sobie kiedyś dietę. Nie powiem, całkiem udaną, obie zrzuciłyśmy niewielkie wtedy nadmiary tu i tam.
Moja mama bywało wyjeżdżała na dwa do trzech tygodni na wycieczki, a że mój tata już wtedy  nie żył, w czasie jej nieobecności zawsze mieszkałyśmy razem.

Ale to nie wtedy pokochałam pietruszkę za jej sprawą, to było dużo później, kiedy już jako mężatka, zamieszkałam w Warszawie, a Kaja przyjechała mnie odwiedzić. Wtedy akurat mąż był wyjechany, a my jak za starych czasów, przemieszkałyśmy razem kilka dni. Chodziłyśmy do teatru i do kina, na przekąski do małych restauracyjek, barków raczej. Nagadałyśmy się za wszystkie czasy, wiadomo, jak to stare przyjaciółki, które już nie mają ze sobą codziennego kontaktu, bo się życiowo rozjechały.

I właśnie tego majowego ranka wyszłam do sklepu po świeże pieczywo (miałam na Młynarskiej w Warszawie taką piekarnię, gdzie cuda sprzedawali), a zaraz obok to sklepu firmowego jakiejś mleczarni, po świeży twarożek, bryndzę i masełko. Nie wiem, jak to się stało, ze miałam też do tego natkę, może była w domu, może Kaja poprosiła, zeby kupić, w każdym razie była. I Kaja właśnie posiekała ją drobniutko i posypała sobie kromkę chleba posmarowaną grubo twarogiem. Spróbowałam i eureka. Rozkochałam się w jej smaku i aromacie. Od tej pory, zawsze kiedy siekam pietruszkę do twarogu, wspominam Kaję i ów majowy poranek.

Gdzie te czasy, wydaje się tak dawno. Dlaczego los rzucił nas tak daleko od siebie Kaju? Brak mi Ciebie.

poniedziałek, 5 marca 2012

Nic z tego nie rozumiem, ale może piosenka mi pomoże?

Skończyłam pierwszy etap miesięczny odchudzania i od razu zaczęłam od nowa cały program. Można tak. Mam dużo do zrzucenia, więc pomyślałam, że dobrze mi zrobi ta powtórka. Chwaliłam się, że zrzuciłam 10 kilogramów po dwudziestu kilku dniach. Ale od tego czasu, a to juz ponad dwa tygodnie, nie ubyło mi nic, ani jeden do tyłu. A jem tak jak jadłam, czyli wszystko według menu z książki. Czasem może kostkę czekolady czarnej, ale wcześniej też mi się te kostki przydarzały.
Ostatnio miałam trochę pracy siedzącej, terminy goniły, nie ruszałam się za wiele, chyba, że do słownika na półce. I z psem na spacery, jeśli nie padało. Ale to i tak nie powinno być tak mało, bo wcześniej lało ponad dwa tygodnie i nie uprawiałam sportu, więc bez przesady, zmiany wielkiej to nie wprowadziło.
I wiecie co, podupadam na duchu. Nie, nie rzuciłam się na jedzenie, nie zajadam, ale mam w sobie chęć na więcej, poczułam już jak to jest, kiedy spada waga i człowiek czuje się lepiej, ale już nie mam siły utrzymywać dobrego nastroju, kiedy wyników mojego działania nie ma. I nie chce mi się juz jeść jogurtów z otrębami, kurczaka i ryby. Dzisiaj wstałam i pomyślałam, że może po prostu nie jeść nic. Bo wracać do objadania się smakołykami i do poprzedniej wagi nie zamierzam, ale z drugiej strony już nie mogę patrzeć na to, co mi wolno. Martwi mnie to, bo od takiego myślenia krok do zaburzeń jedzenia, nie chcę wchodzić w skrajności.Poza tym mam naturę zadaniową, nie lubię przegrywać, a tu i jedno, i drugie mi szwankuje, bo ani wyników, ani nie mogę powiedzieć - melduję wykonanie zadania panie prezydencie.

No, dobra, nie będę wam już nudzić.
Widziałam wczoraj Prawo Agaty. Podobało mi się. Potrzeba mi rozrywki i wcale się nie wstydzę, że oglądałam to, czy Przepis na życie. Wprawdzie Agnieszka Dygant ma tak wielkie usta, że się nie mogę skoncentrować na tym, co mówi, ale gapię się, jak nimi rusza, ale mi przejdzie, haha.
Weszłam na stronę, zobaczyć, jak się to będzie rozwijać i uderzyły mnie komentarze. Wiem, słyszałam, ze internet jest wylęgarnią frustratów i chamstwa, ale nie bywam na onet forum i innych forach też nie, więc tego nie doświadczyłam. A właściwie raz zajrzałam, w związku z jakąś dyskusją, dowiedziałam się, że jestem szmata, która wyjechała czyścić kible do Irlandii i dość mi było.
Inna rzecz, że jak człowiek chwyci okiem jeden komentarz, to chyba w ramach przydziału dziennego masochizmu, musi przeczytać ich kilkanaście, zanim zrejteruje. To, co ktoś tam wypisuje o biednej aktorce, o tym, że brzydka, ze ma nogi krzywe itd woła o pomstę do nieba. Skąd w ludziach ta potrzeba robienia komuś przykrości? Wypowiadali się prawnicy, że nieprawdziwy, bo w Polsce po sali sądowej się nie spaceruje na przykład. Wiecie co, jak ja oglądam seriale, to mam w nosie, czy się po sali spaceruje czy nie, to nie jest film instruktażowy dla pierwszego roku prawa. Jeśli dla dramatyzmu sytuacji potrzeba taka, że ktoś spacerował, to niech. To samo tyczy się seriali w szpitalach - nie mam zielonego pojęcia, jak się intubuje i nie oczekuję od serialu instrukcji w tym względzie.
Panowie prawnicy - więcej dystansu by się przydało.
W tym serialu jest świetna muzyka. Mam do Was prośbę, strasznie podoba mi sie piosenka z czołówki pierwszego odcinka, akurat tu też jest w tym zwiastunie na samym początku, niech mi ktoś pomoże ją zlokalizować, kto zacz i co zacz, bo mam zamiar sobie ją puszczać na dzień dobry.
Bo w pierwszym odcinku Agata przekrywa rozgrywkę z życiem i robi to naprawdę z klasą, a ta piosenka lecie jeszcze wtedy, kiedy jest na topie i tak mi się skojarzyła. Tez zaczynam przegrywać jedną z partii, w tym wypadku to moje nieszczęsne odchudzanie wymyka mi się z rąk. Możecie się ze mnie śmiać, ale ja tak strasznie chcę, żeby mi się udało, wiadomo tonący piosenki się chwyta :-)



A serial polecam, można się naprawdę odprężyć przy kawie.

sobota, 3 marca 2012

Siedzę na koniu

Yes, yes, yes, że polecę Marcinkiewiczem, nareszcie faceci poczuli, jak to jest być uprzedmiotowionym w reklamie.  Do tej pory w spotach nagminnie ‘rozbierali’ kobiety, ‘cyckami i tyłkami’ sprzedawali telefony komórkowe, porównywali kupno samochodu do dziewictwa i rozpusty jednocześnie (wiesz, że nie jesteś pierwszy), przykłady można by mnożyć bez końca.  Bezustannie robią z kobiet głupie kuchty, połączenie kury domowej i tłuczka do mięsa, u których mózgojad głoduje.  Chodzą takie na przyjęcia z płynem do prania i go zachwalają wyjmując z torebki, wypróbowują proszki i detergenty do mycia naczyń z głupkowatymi minami i zarzucaniem rąk na otwarte do okrzyku usta, a jeśli nie kobiety domowe, to obiekty seksualne, wydające seksowne odgłosy podczas mycia głowy pod prysznicem. Albo ‘dla stałych klientów warsztatu samochodowego lodzik gratis’ i kobieta z cyckami w niedopiętej bluzce, a najgorsze to - ‘laski piją za darmo’ i kobieta z białym czymś na ustach, dwuznacznie wyglądająca.  A jak już ani to, ani to, może chwyci zapyziała histeryczka w spocie telewizyjnym Media Markt. Ta sieć w ogóle przoduje w reklamach seksistowskich, ostatnio widziałam zdjęcie bilboarda kierującego kupujących do sklepu mieszczącego się w M1, strzałka między rozchylone nogi kobiety i napis – pięć minut do tego, co lubisz. To jest dopiero obleśne, bo nie dość, że obraża kobiety, to mężczyzn również, bo robi z nich napalonych neandertalczyków (jeśli ktoś mi nie wierzy, wszystkie podane przykłady są na tej stronie, obejrzyjcie Wideo 3)
Magdalena Środa mówi, w rozmowie dla DDTVN, że reklamy są żenująco głupie, jakby twórcy uważali, że cały świat składa się z posłów Suskich, czyli można powiedzieć, że obserwujemy suski-izację reklamy.  Rzadko kiedy twórcy ryzykują obecnie uderzenie w wartości religijne, czy korzystają ze stereotypu Żydów, jako gwarantu dobrego banku itp, bo wiedzą, że spotka ich za to jakaś kara. Natomiast, jeśli chodzi o stereotyp kobiety, ma miejsce uprzedmiotowienie, infantylizacja, już nawet nie chodzi o pokazywanie nas jako obiekt seksualny, tylko ukazywanie na przykład dwóch pięknych, sympatycznych kobiet zachwycających się płynem do czyszczenia dywanów, jakby to było nam, kobietom właściwe. Nie widać natomiast zrównoważenia w reklamach, że jak proszek, to pokazywać raz kobietę, raz mężczyznę, jak płyn do mycia naczyń, raz chłopak, raz dziewczyna, tak jak robi się to w innych krajach europejskich, na przykład we Francji.
Niedawno Komisja Etyki Reklamy otrzymała skargę na spot dezodorantu Old Spice ze słynnym Old Spice Manem. Komisja przychyliła się do opinii skarżącego, że przekaz dyskryminuje mężczyzn. A o co poszło?  Ano o to, że czarnoskóry, dobrze zbudowany mężczyzna, pół nagi dodajmy, mówi kobiecie – spójrz na swojego mężczyznę, potem na mnie, znowu na niego i na mnie, niestety nie wygląda on tak jak ja, ale może chociaż pachnieć tak jak ja. Potem jest ciąg śmiesznie niedorzecznych tekstów typu, patrz na mnie, jestem na statku, mam w ręku ostrygę, a w niej bilety na coś tam, potem one zamieniają się w diamenty, coś tam o zapachu Old Spice, a na końcu, ni stąd i zowąd - jestem na koniu. Jest tak głupia, że aż śmieszna. Tylko dlatego, że on wyskakuje z tym koniem na końcu, pamiętam, że chodzi o ten produkt, bo wszystkie babki o tym mówią, nawet wśród niektórych to jest kultowy tekst, kiedy nie wiadomo, co powiedzieć, albo ciągnie się długo temat bez sensu, można nagle skończyć – siedzę na koniu.
No, ale panowie się oburzyli. Autor protestu uznał, że taki przekaz - skierowany tylko i wyłącznie do kobiet - jest poniżający dla ich mężów, natomiast wszystkich normalnych mężczyzn - ciężko pracujących na rodzinę i niemających czasu na siłownię - wpędza w kompleksy i frustrację. „Proszę pomyśleć, co by się działo, gdyby to była kobieta seksownie poruszająca ciałem bez stanika itp. i mówiąca: porównaj mnie ze swoją żoną. Nierealne, żeby taka reklama została dopuszczona do emisji” - ocenił protestujący.  No nie wiem. Wszędzie pełno gołych kobiet ‘ściągających majtki’, żeby zareklamować warsztat blacharski, albo robiących za bezrozumne młotki, żeby usprawiedliwić kupno drogiego proszku, a panowie oburzyli się, bo na siłownię nie mają czasu, a tam taki zbudowany i nas pociąga.  I nawet jeden z drugim nie rozumie, że nas to wcale nie rusza, że kobieta ma jednak, (panowie pewnie powiedzieliby ‘o dziwo’), mózg i poczucie humoru, śmieje się z tekstów, z absurdalności tej reklamy, pamięta takie szczegóły jak wygląd butelki Old Spice’a, a nie podnieca się głupio obcym, czarnoskórym facetem.  A że zbudowany, no cóż, gdyby chciała wyjść za kaloryfera, to by sobie takiego poszukała. Kobiety kochają mimo wszystko, a nie za coś.  Jeszcze się panowie tego nie nauczyli?