czwartek, 20 października 2011

Farbowana blondyna, biega i przepuszcza

Musiałam przełożyć na dzisiaj rzecz, którą powinnam zrobić jutro, bo jutro wiadomo - jadę do szpitala pod nóż, albo i nie, ale trzeba być przygotowanym, że a nuż, nomen omen, widelec nie uda mi się uciec chirurgom i będą kroić. Nie będę panikować już więcej, bo wiadomo - pacjent będzie żył.
Udałam się rano samochodem marki Toyota (ach te toyoty najlepsze na irlandzkie, wyboiste drogi) w drogę nie za długą aby dokonać czynu w celu zarobkowym. Oczywiście kiedy jestem w domu, nikt nie dzwoni, a jak tylko zasiądę za kierownicą, telefony urywają się jak w centrali PZPN po przyznaniu organizacji Euro 2012.
Tym razem z informacją, że chcą mnie do tłumaczenia na jutro na godzinę 10. Aaaaaaaa!!!!!!!!!!!! Akurat wtedy, kiedy ja mam wizytę u lekarza w szpitalu obok. Mówię do tej pani, że muszę wykonać telefon do przychodni chirurgicznej, zapytać, o której ja mam tam być i oddzwonię, bo jestem zainteresowana. No jak nie, jak tak, przecież kasy nie mam. Wcześniej już zatrzymałam samochód na poboczu, wyłączyłam silnik, co będę paliwo marnować (czy wasz samochód też tak zasysa jak noworodek słonia?).
Dzwonię do szpitala i pytam, o której ja mam się stawić, a oni na to, że o żadnej, bo mnie nie ma na liście pacjentów. Jak to? - pytam i wiadomo, następuje ustalanie gdzie byłam, z kim rozmawiałam, kto mi kazał i w ogóle 'ale o so chodzi'?
Stanęło na tym, że muszę zadzwonić tam, gdzie mnie widzieli ostatnio, czyli do casualty. Tutaj to się nazywa różnie, co osoba to określenie, ja do niej emergency department, ona do mnie casualty, a pani, która się odezwała w telefonie ER. Jak zwał, tak zwał, żeby tylko mnie jakoś umieścili w świadomości tego systemu, bo inaczej człowieku nie istniejesz i żaden chirurg ci ciała nie przywróci, jeśli nie ma w komputerze, nie ma wcale i już.
Z panią w casualty się dogadałam, ze ona wie, że nic nie wie i oddzwoni. W między czasie zadzwoniła jeszcze raz ta od tłumaczenia i powiedziała, ze nie musze zmieniać swojego appointment z lekarzem, bo ona już wzięła kogoś innego z listy. O żeż kurwa, zaklęłam soczyście, bo mi pieniądze na oczach spieprzyły w siną dal. No dobra, trzeba być twardym nie miętkim, jadę w celu wykonania czynu.
I tu znowu soczyste przekleństwa w ilości hurtowej wyleciały ze mnie i połączyły się z gołebiami głupoty fruwającymi nad moim łbem, bo się okazało, ze zjechałam na pobocze, wyłączyłam silnik, ale świateł to już niekoniecznie. I samochód nie zapalił. Wysiadam, sięgam do bagażnika po przewody do akumulatora, bo takowe wozimy, nie ma. Mąż raz na tryglion lat posprzątał w bagazniku. Nie chcecie wiedzieć jakie przekleństwa i groźby wymyśliłam.
Na dodatek dowiedziałam się, dlaczego moja świetna kurtka przeciwdeszczowa z TK Max była taka tania (z ceny skandalicznie wysokiej), a mianowicie gdyż ponieważ albowiem że, w ogóle nie jest przeciwdeszczowa, wręcz przeciwnie, podczas ulewy, która się właśnie rozpętała, była wręcz zapraszająco przemakalna.
A ja stoję jak ten fiut na drodze i gorączkowo się zastanawiam, co dalej? Poszłam do jednego domu obok, nikogo, drugiego po przeciwnej stronie, nikogo, trzeciego - nikogo -wiadomo, nikt normalny o tej porze w domu nie siedzi (w samo południe to było). Wreszcie w czwartym domu był facet, zdrowy jak byk, silny jak koń, ale nie miał przewodów. Mój mąż nie dałby babie latać po drodze i szukać dalej, wyszedłby i pchnął samochód, no, ale takich mężczyzn już nie produkują (nawet w bagażniku czasem sprząta,hehe). Pan mnie skierował do warsztatu samochodowego ciutkę dalej, czyli w tej kurtce suchej, bo wodę-przepuszczalnej, mam dymać kawał (czyli irlandzkie ciutkę, bo tutaj kawał do mile całe) do garażu, gdzie oczywiście policzą jak za zboże. Po drodze, bo idę i wodę przepuszczam, widzę faceta w samochodzie, wesoło palącego papierosa (ech, też bym zapaliła, chociaż rzuciłam lata temu), machnąl do mnie, bo z życia nie wiedzieć czego zadowolony, co oczywiście było mi ciężko zrozumieć, bo idę i przepuszczam deszcz. Coś mnie tknęło i pytam dziadka, bo wiekowy był, czy ma przewody. Na to on, że ma, ale w domu, ale to za rogiem, weźmie tylko i zaraz podjedzie do samochodu na drodze. No to ja w te pędy do samochodu, wiara i nadzieja mnie niosła na skrzydłach, podśpiewując - a jednak produkują, a jednak produkują (czyli facetów takich jak mój małżon, ale nic dziwnego, tamten dziadek dużo starszy,  czyli te modele pewnie do jakiegoś roku robili, a potem już nie). Podjechał do mnie, podłączył przewody, zastartowaliśmy, a ja z paniką skonstatowałam, że nie mam ani grosza w portfelu, nawet dziadkowi na fajurki nie miałam dać. On oczywiście nic nie chciał. Zapamiętałam twarz, jak zobaczę go po raz kolejny, kupię kufel Guinessa. 
I tak blondynka w przebraniu, bo dla niepoznaki ufarbowałam się na brąz, dowiedziała się o tym, na czym polegają okazje w sklepach (kurtka), że lepiej mieć włączony silnik niż wyłączony z włączonymi światłami i nigdy nie ufać swojemu facetowi, bo nigdy nie wiadomo, kiedy posprząta :-)