środa, 13 lutego 2013

Post się zaczął, ale ja jeszcze o kolędzie, ostatnim rzutem na taśmę



Kiedy byłam dzieckiem, strasznie bałam się księży. Zawsze wydawali mi się facetami z wiecznie marsowymi minami, wszystkowiedzącymi i napompowanymi swoją ważnością. Wielki ‘nauczyciel’ na piedestale, przedstawiciel Boga na ziemi, wszystko widzi i niechybnie ukarze, kiedy zgrzeszę. Oczywiście nikt mi nigdy nie powiedział, że jestem grzeczną dziewczynką i moje grzechy są małej wagi, tak powszechne, że przepraszamy za nie na początku każdej mszy, bo nie ma takiego człowieka, który by w ciągu tygodnia czegoś takiego nie zrobił, jakieś drobne kłamstwa, złości, niesłuchanie mamy itp. Był też raz grzech nieczystości – mama kazała umyć zęby, a ja tego nie zrobiłam przed snem. Wybaczone mi to zostało, ale myślałam, że na zawał zejdę w konfesjonale.
Najgorzej bywało podczas wizyt duszpasterskich, czyli tak zwanych kolęd. Datę znaliśmy wcześniej, więc na tydzień przed miałam już objawy nerwicowe, mdłości, brak łaknienia, zawroty głowy, obniżenie nastroju. Nie mogłam spać, czekałam na ten dzień jak na sąd ostateczny. Gorzej, bo ten jest jeden i tyle, wszystko jasne, a kolęda co rok strach od nowa.
Moja babcia była bardzo kościelna. Właśnie tak, nie tylko wierząca, ale i fanka kościoła, obrzędów, grup różańcowych, księży i zakonnic. Podejrzewam ją o to, że jej marzeniem było służyć Bogu, a życie ułożyło się jej tak, że poszła inną drogą – rodzina, dzieci, wojna, wszystko nie tak. W kościele czuła się jak w domu, ja zawsze jak intruz, bo strach mnie blokował. Zakonnice też zawsze były strasznie ważne, wiecznie wrzeszczały, czepiały się, budziły grozę i zupełnie nie po bożemu, tłukły dzieci linijką, jak tylko te zapomniały słów jakiejś modlitwy. Babcia zawsze starała się u nas być, kiedy przychodził ksiądz, bo należeliśmy do tej samej parafii, co ona (o dziwo, bo to dwa końce miasta, ale jakoś dziwnie oba połączone z Katedrą) i znała tam wszystkich. Poza tym po prostu to lubiła. Wkraczała do naszego domu odpowiednio wcześniej i zaraz brała się za ćwiczenie jedynej wnuczki, czyli mnie, w kwestii znajomości pacierza, przykazań itd. Gdybym miała rodzeństwo, rozłożyłoby się to na kogoś jeszcze, wspieralibyśmy się, moglibyśmy odreagować ten stres, obśmiać, a tak, wszystko uderzało we mnie i znikąd pomocy. Moja mama był anty-klerykalna, ale umiarkowanie, nie manifestowała tego zawzięcie, babci pozwalała robić swoje we względzie ureligijnienia wnuczki, sama do tego ręki nie przykładała. Ojciec też zachował dystans. Tak, więc babcia przygotowywała wszystko do wizyty, krzyż, woda święcona, wnuczka wystrojona. Pierwszy dzwonek – ministranci – czy państwo przyjmujecie księdza? Niewinne pytanie, a ja najchętniej zakopałabym się pod ziemię saperką, niech no tylko mnie nie będzie widać, słychać i czuć, niech on przyjdzie i pójdzie. Nic z tego, trzeba było przejść przez wszystkie elementy kolędy – chodzisz na religię, a umiesz Ojcze nasz, a tu masz obrazeczek.
Wydawałoby się, że człowiek z takiego strachu wyrasta, ale nie, już mężata i dzieciata, kiedy tylko słyszałam ‘procesję’ na schodach, dostawałam rozwolnienia, brało mnie na wymioty, raz schowałam się w szafie, ale musiałam wyjść, bo pies stał przy drzwiach i drapał, zdradzając mnie tym. Głupie bydlę, nie mógł mi darować chociaż on? Mąż dostał ataku śmiechu, kiedy to pierwszy raz zobaczył. Zawsze opanowywała mnie w obecności księży głupawka – raz powiedziałam, ze się dopiero urządzamy i widzi ksiądz – każdy mebel z innej parafii. Innym razem dwóch księży nas odwiedziło, mąż wychodził z jednym pokojem, ja kuchnią z drugim księdzem, mąż myślał, że ja dałam kopertę z ofiarą, ja, że on, w każdym razie potem w ‘judaszu’ nomen omen, zobaczyłam, że nam czerwoną krechę stawiają w notesie. Tak mnie to zeźliło, że nie wyszłam za nimi z pieniędzmi. Skoro mam już krechę, to niech.
Co kraj do obyczaj, tak się mówi, ale ja bym to zawęziła – co region kraju, to inne zwyczaje. Przeprowadziliśmy się do Siedlec, a tam jest zasada, że jak ksiądz opuszcza dom, to jeden z gospodarzy odprowadza go do kolejnej rodziny, czy to do domu, czy do mieszkania, nawet, żeby to miało być naprzeciwko w tym samym korytarzu. Fajnie nawet, ale ja nie wiedziałam, więc ich zawsze puszczałam ‘samopas’, a to wielki nietakt. Ech, zawsze coś nie tak.
Od nerwicy klerykalnej uwolnił mnie paradoksalnie ksiądz. Spotkałam w tychże Siedlcach nauczyciela religii mojej córki, który był wtedy młodym wikariuszem. Ksiądz Artur swoją otwartością, normalnym podejściem do życia i wiary, do nauczania, uczłowieczył w moich oczach ród księży, zdjął z tej profesji ‘demoniczność’, która mnie pętała strachem, a wprowadził poczucie humoru i zdrowe podejście do wszystkiego. Bywał u nas prywatnie, graliśmy w Scrabble, zajdaliśmy się pizzą mojego autorstwa i dyskutowaliśmy o świecie. Fajne to były chwile.
Co nie zmienia faktu, że jak tylko ktoś wspomina o wizycie duszpasterskiej, natychmiast tężeję i robi mi się słabo. Pies Pawłowa wypisz wymaluj.

czwartek, 7 lutego 2013

Byłam w kosmosie, jestem w siódmym niebie

Znowu Was haniebnie zaniedbuję, ale jakoś mi nie po drodze z blogiem było. Tyle do napisania, jedna wielka radość do podzielenia się z Wami, ale trzymałam język za zębami, bo się bałam powiedzieć, żeby nie zapeszyć. Córka mi dzisiaj dała zielone światło to powiem, ale najpierw napiszę o wyjeździe do teatru.
Co jakiś czas sobie organizujemy takie babskie wyjścia, najpierw posiadówka w restauracji, jedzonko, śmiechy i różne opowiastki, plotek tym razem nic a nic. Szkoooda. Dobra plotka nie jest zła. Poważnie. Dobra plotka, to taka informująca, a nikomu krzywdy nie robiąca.
Potem pognałyśmy do teatru. Jak zwykle siedzimy w restauracji do ostatniego momentu, potem rzucamy się płacić, każda za siebie, więc wyglądamy przy wyjściu, jakbyśmy za komuny po mięso w kolejkę stanęły. Czasu zostaje tylko tyle, żeby się przemieścić, zaparkować i dolecieć do teatru. Tym razem nie było korka, więc spoko. Pogoda piękna, jakby to była prawdziwa wiosna, zresztą Irlandczycy mają przeświadczenie, że ta zaczyna się właśnie 1 lutego, czyli to był ten nasz wyjściowy piątek.
Pachniało wiosną, było cieplutko i obiecująco.
Po spektaklu, o którym napiszę zaraz na Notatkach Coolturalnych, rozjechałyśmy się do domów, późno już było, odwiozłam jeszcze Gosię i heja w trasę do siebie, zupełnie o tej porze pustą drogą, przez góry i bezludzie, w stronę oceanu. Jeszcze jadąc główną ulicą miasta, otworzyłam sobie okno. W radio z płyty popłynęła ta melodia Petera White'a 'Sunny'


Główna ulica było oświetlona, pełno wokół ludzi, toż to zaczynał się weekend, zmierzali do pubów i dyskotek, a ja z otwartym oknem (zimy łokieć :-), powolutku sunęłam środkiem. Nagle dejavu, wydawało mi się, że jestem w Warszawie, dwadzieścia kilka lat wcześniej, wybieramy się gdzieś z chłopakiem (teraz to już stary mąż, hyhy) i pięknie jest po prostu. Macie tak czasami, że wydaje wam się, że czas się cofnął?
Wprost z oświetlonego miasta, niesioną tą muzyką, nie zauważyłam, kiedy wjechałam w ciemność, a potem w jeszcze głębszą ciemność. A z radia popłynął Mo'Better Blues z mojego ukochanego filmu Spike'a Lee o tym samym tytule. Gra kwartet Branforda Marsalisa (chociaż na klipie jest Denzel Washington, bo on grał rolę trębacza). Świetny film, kto nie widział, niech koniecznie nadrobi.


Coś dziwnego się podziało. Jechałam w całkowitej, najczarniejszej z czarniejszych ciemności, z otwartym oknem, podmuchem na policzku i gwiazdami nad głową. Czułam się, jakbym samochodem płynęła w przestrzeni kosmicznej.
Przez całą drogę grałam tylko te dwie melodie, żadnych słów, pierwsza niezwykle zmysłowa, druga jak kołysanka, obie jak zapewnienie kochanka, że jesteś z nim bezpieczna. I te gwiazdy w ciemności.
Nigdy nie zapomnę tej nocy i tej 'podróży w kosmosie'. Czułam się autentycznie szczęśliwa.

A od poniedziałku wspaniałe wiadomości. Od rana chodziłam jakaś niespokojna, znajoma wirtualna miała operację, więc świeczka, co mi przypomniało, że ostatnio zapomniałam się pomodlić o tę wymarzoną pracę dla Misi, o którą aplikowała niedawno. Tak bardzo życzyłam jej tego, to takie ważne, żeby zawodową drogę zaczynać w niezwykłym miejscu, gdzie wyzwania są radością. Już drugi tydzień czekania na wiadomość się zaczął, niby nadzieja umiera ostatnia, ale zaczęłam się niepokoić. I cud się stał tego dnia, bo córka do mnie po kilku godzinach zadzwoniła z wiadomością, że dostała tę pracę. Jeszcze bałam się na ten temat oddychać, dopiero dziś zaczynamy tak naprawdę się cieszyć, bo to naprawdę była niezwykła oferta i wspaniały start. Dostała się do kwatery głównej Primark, będzie pracować w swoim zawodzie, czyli jako graphic designer w połączeniu z marketingiem i wieloma innymi elementami, wielka różnorodność, nudzić się nie będzie. A do tego kobieta, z którą przyjdzie jej współpracować, wyjątkowo przypadła jej do gustu. Tym razem wszechświat, anioły stróże, wszyscy święci, rodzina w niebiesiach, czy gdzie tam wylądowała, sami najwyżsi i Matka Boska, sprawili się na medal. Tak się cieszę, że usiedzieć nie mogę.

sobota, 2 lutego 2013

Czasem trzeba przestać nadawać o pieskach, plażach oraz brwiach krzaczastych i zająć stanowisko w ważnej sprawie

Miało być zupełnie o czym innym, o chwilach szczęścia w środku nocy (zbereźności rodzą się w uchu słuchacza, przypominam za profesorem Gruchałą), o niezwykłym wieczorze w teatrze, o spotkaniu w 'Yellow pepper', ale nie będzie. Obejrzałam dzisiejsze Śniadanie Mistrzów Mellera i milczeć nie wypada, takie moje wewnętrzne przekonanie. I moja wewnętrzna przyzwoitość, chociaż pewnie posłanka Pawłowicz tego by tak nie nazwała.
Mijający tydzień był straszny w polityce. Dyskusja o związkach partnerskich w parlamencie polskim, o posłance Grodzkiej na stanowisku marszałka i moja osobista ze znajomym, którego bardzo cenię, a który mnie znokautował swoim komentarzem na temat samobójstw młodych gejów, spowodowała, że czuję się tak, jakbym w mętnej wodzie pływała i próbowała znaleźć zgubiony kolczyk. A ten kolczyk to w tym wypadku symbol zdrowego rozsądku i zwykłej ludzkiej przyzwoitości.
Myślałam, że coś się w tej kwestii zmieniło w naszym społeczeństwie, że i pod tym względem doganiamy świat w dobrym tego stwierdzenia znaczeniu. Wystąpienie pani Pawłowicz i cicha akceptacja wielu posłów, przedstawicieli społeczeństwa, zszokowały mnie i zatrwożyły. Piszę, bo nie chcę być identyfikowana z jej poglądami.
Jestem za związkami partnerskimi, jestem za małżeństwami nawet, a także nie przeszkadza mi chęć adopcji przez pary homoseksualne (chociaż nie o tym dyskusja była). Uważam, że dużo większe spustoszenie w psychice dziecka powoduje sieroctwo i przebywanie w domu dziecka, niż wychowywanie się w rodzinie z dwom mamami czy ojcami. Mam przyjaciół gejów i są to wspaniali faceci, w ogóle nie są tacy, jakby gejów chcieli przedstawiać Pawłowicz-podobni, nie są zniewieściałymi ciotami, za to wspaniałymi ludźmi i na pewno umieliby wychować dziecko.
Pewnie, nie jestem bezkrytyczna i przeszkadza mi homoseksualna osoba, która udaje kogoś innego, czyli dwie lesbijki tak, ale razi mnie, kiedy jedna z nich udaje faceta. To samo z gejami - jak jest nadmiernie zniewieściały i wyglądając jak mężczyzna, zachowuje się jak baba (bo nawet nie kobieta), wkurza mnie to. Ale przeszkadza mi też śmierdzący burak z wąsami, który jest niewątpliwie heteroseksualny (zastanawia mnie, jaka kobieta by go chciała?), stojący za mną w kolejce do kasy w sklepie i czkający przetrawioną wódą. Irytuje mnie dziunia solarka z tipsami i w białych kozakach do krótkich spodenek, też niewątpliwie hetero. Więc nie o orientację tu idzie, a o określony typ ludzi, dla których pewnie i ja jestem nie do przyjęcia.  
Nie jest to tak, że ja musiałam to w sobie przetrawić i dojść do jakiś wniosków, ja po prostu nigdy nie miałam takich rozterek, czy gejów traktować tak samo jak hetero, czy lesbijki są normalne czy nie, bo dla mnie to zawsze byli ludzie tacy jak ja, jedynie z innymi preferencjami. To samo dotyczy transwestytów, interesuje mnie to, jakimi są ludźmi, a nie to, czy urodzili się kobietami w męskim ciele czy na odwrót.
Jestem osobą wierzącą. Kolega zarzucił mi, że będąc katoliczką, powinnam tak jak i kościół potępiać gejów. Nie umiem znaleźć w sobie pogardy dla homoseksualistów, niezależnie od tego, co mówią mi panowie w czerniach, w purpurach czy szkarłatach - nie wierzę, że pan Bóg kogokolwiek potępia i wyklucza. Natomiast jako oburzające i niedopuszczalne uznaję stwierdzenie praktykującego katolika, że po geju samobójcy płakać nie będzie.
Związki partnerskie to nie tylko te homoseksualne, również hetero, coraz zresztą częstsze zjawisko. Na miejscu kościoła bardziej martwiłabym się o kryzys małżeństwa i braku sakramentu tegoż u wielu par. Już nie mówię o grzechach w szeregach służby bożej.
To tyle. Tłumaczyć się więcej nie będę, bo nie mam z czego. Uważam, że zwykła ludzka przyzwoitość nakazuje żyć i dać żyć innym. Dopóki ktoś jest zacnym człowiekiem, nie powinno nas obchodzić, jakiej jest orientacji.

środa, 30 stycznia 2013

Krzaklewski na tropie

Jest wiele plusów mieszkania na prowincji, wiele dobrych stron cichego życia z dala od miasta, ale czasem daje się takie życie we znaki, szczególnie, kiedy trzeba zadbać o siebie. Nie mam tutaj basenu, nie mam siłowni, poza miejscem przy szkolnej sali gimnastycznej, gdzie młodociani hormonowcy wyładowują energię i najmniej im tam potrzeba jakiejś babci pocącej się na steperze.
Nie ma też sensownej kosmetyczki. Niestety irlandzkie są szkolone jedynie na kursach, większość z nich uprawia raczej głaskanie i wklepywanie, a nie prawdziwe zabiegi, a to sobie mogę sama zrobić w domu. Czego nie umiem, to zrobić sama sobie brwi, chyba pora się nauczyć.  Najbliższa kosmetyczka Polka, która to robi, jest 'w gminie' czyli większym mieście godzinę jazdy stąd. Nie mogę się z nią umówić, bo jedynym dniem, kiedy wiem, że tam będę, jest niedziela - polska biblioteka.
Ten dzień jest dla kosmetyczek niepracujący.
Inny dzień wchodzi w grę tylko wtedy, kiedy coś innego mam do załatwienia w gminie, przecież nie będę dymać 70 km tylko po to, żeby zrobić sobie brwi.
I tak czekam miesiącami, bo co tam jestem, to ona nie może, przeważnie dzwonię w ostatniej chwili, kiedy coś wypada, że mam tam jechać.
A brwi rosną, gęstnieją, blakną - Ziutek Krzaklewski jednym słowem.
Wczoraj natrafiłam w sklepie na takie ustrojstwo, co obcina różne włosie, a jak się nałoży na to specjalną nakładkę to można sobie brwi przycinać. Rzuciłam się do łazienki w nadziei, że tak jak na filmie w sklepie, przejadę i będzie git.
Najpierw wypróbowałam na mężu, facetom brwi niepotrzebne do życia tak jak kobietom, więc jakby co, mniejsza tragedia. Ja tam nic nie widziałam, żadnego efektu, ale mąż upieral się, że mu pięknie przycięło.
Próbuję na swoich. Wcześniej pooglądałam jakieś tutoriale na YT od regulowaniu i przycinaniu brwi. Wydawało mi się to proste jak budowa cepa. Cepa nigdy nie używałam, tego też nie, może dlatego szło mi tak opornie. Z filmiku dowiedziałam się, że brwi można zaczesać do góry i najdłuższe włosy przyciąć nożyczkami. Jednym słowem masakra piłą mechaniczną. Przycinałam, goliłam, aż zdecydowałam, ze będzie tego, bo jeszcze sobie zgolę do zera i będę straszyć dzieci w ciemnych zaułkach jak Charlize Theron w Monsterze


Koniec końców jest lepiej niż było, ale założę się, że gdybym się pokazała teraz kosmetyczce, zapłakałaby nade mną gorzko. Albo umarła ze śmiechu, bo ja nie widzę tego, co ona by na pewno zauważyła.
No i koloru nadal nie mam, więc są bladawe, na szczęście krzaków się pozbyłam, bo już mi normalnie groziło, że przechodząc, będę ludziom pranie ze sznurów ściągać brwiami.

piątek, 25 stycznia 2013

Drobne błogosławieństwa nie-codzienności

Niektórzy ludzie mówią, że życie wirtualne nie jest dobre, że nie zastąpi życia w realu, że ma skutki uboczne, które prowadzą do zaburzeń nawet i różnych problemów - na przykład zdziczenia.
Może i tak, jesli ktoś nie zachowa zdrowego balansu między tym, co w sieci, a tym, co za oknem.
Mówią też, że nie można nawiązać prawdziwej przyjaźni przez internet, że to są tylko erzace i nic nie znaczące 'związki'. Mówię o znajomościach, nie miłostkach i flirtowaniu, na ten temat nie mam wiedzy, bo jak byłam na etapie randek, to internetu nie było, przynajmniej nie u nas i nie powszechny, a teraz to ja już nie szukam takich emocji. Natomiast strasznie jestem łasa na poznawanie nowych ludzi, na rozmowy z interesującymi osobami, nie mam tego tutaj za często, bo niewielu takich, a każdy zajęty i zapracowany. Spotkania w bibliotece co tydzień są wspaniałe, czasem w tygodniu z kimś się spotkam, ale dziewczyny mają małe dzieci, są tym zaabsorbowane, ja im tylko przeszkadzam.
Dzięki temu, że mam dostęp do internetu, mogę rozmawiać z Wami, kiedy tylko mam ochotę. Poprzez ten blog, ale też Skype czy Facebook.
Nieprawdą jest, że nie da się poznać ludzi via sieć. Przekonałam się o tym nie raz, na przykład w zeszłym roku podczas spotkań na targach czy poza, ale też całkiem niedawno podczas pierwszego, nieformalnego zjazdu blogerów piszących w Irlandii.
Blogi Polaków tu piszących podczytuję, ale autorów nigdy nie spotkałam. Widać wystarczy znać jednego, ale właściwego hyhy. Dowiedziałam się od Piotra o tym spotkaniu,oceniłam sytuację czasowo-finansową i stwierdziłam, ze mogę sobie pozwolić na taki wyjazd do Dublina.
Jedno Wam mogę powiedzieć, że ludzie są dokładnie tacy, jak ich blogi. Jeśli czytacie kogoś, bo Wam wyjątkowo pasuje, podzielacie poglądy, lubicie atmosferę, po spotkaniu okazuje się, że jakbyście się znali wieki, nic nie zaskakuje lub niewiele, a i to na plus. Niesamowite.
Ten wieczór był przemiły. Przegadany, o ile się dało, bo muzyka wyła większość czasu, pełen niespodzianek, bo blogerzy stawili się ze swoimi połówkami, więc znani - nieznani się spotkali. Nowe znajomości, wymiana energii, myśli - uwielbiam to.
Wcześniej tego samego dnia spotkałam się z jeszcze jedną koleżanką fejsbukową, powtórzę się jeśli powiem, ale muszę, że nagadać się nie mogłyśmy, wspaniały to był czas.

Na drugi dzień odwiedziłam jeszcze przyjaciółkę  mieszkającą niedaleko Dublina. Zawsze jedziemy tam całą ekipą - ja, córka, jeszcze-nie-zięć, ich dwa koty i kuweta. Cała wyprawa. A potem jest jak w wielkiej włoskiej rodzinie, śmiechy, rozmowy w kilku językach, bo tym razem byli przedstawiciele j.polskiego, angielskiego i rosyjskiego, picie, jedzenie, gwar. Czy ja nie jestem szczęściara, że takich ludzi na swojej drodze spotykam?

Los poskąpił mi siostry, rodzeństwa w ogóle. Mam wprawdzie brata przyrodniego, ale nie mieliśmy ze sobą kontaktu lata całe, a teraz tylko telefoniczny. A tu przyjaciółka jak siostra, w świecie takich kilka. Czy to nie jest błogosławieństwo?

piątek, 18 stycznia 2013

Obowiązek rzecz święta, szczególnie jak dotyczy stanika

Przerwałam w momencie wyjścia z córką do miasta.
Miałam zaszaleć w księgarniach, nie kupować, ale pobuszować, bo potem można sobie zapisać tytuły i czekać, aż będą wyprzedaże i uda się upolować za dwa euro, albo w sklepie 'armii zbawienia' tanio kupię.
Nic z tego, poczucie obowiązku wobec kupienia nowego stanika wygrało i udała się w kierunku sklepu, który na forum biuściastych był reklamowany, jako im i mnie przyjazny.
Stoiska wielkie jak dupa słonia, pytam panią o mój rozmiar i co ma do zaproponowania, a pani przynosi stanik ... dokładnie taki, jak mam na sobie i to by było na tyle. Szlag mnie jaśnisty trafił.
Aż mówić nie mogłam. Pani dala mi jeszcze jeden, ale okazał się pomyloną sztuką w pudełku. Polazłam do przymierzalni, zdjęłam kurtkę i resztę, żeby go zmierzyć, nienawidzę nic przymierzać, biorę do ręki ten pomylony i dopiero po chwili zajarzyłam, że on jakiś malutki. Drugi raz mnie trafił.
Nic to, udało mi się kupić czarny, ten co mam tylko inny kolor, niezadowolona, ale lżejsza o pokaźną kwotę, bo nie muszę Wam chyba mówić, że w Penneys ani żadnym Tesco to ja stanika za dychę, co ja mówię, za 5 euro nie kupię, wyszłam. Tylko mnie to mogło spotkać - wydałam kasę na coś, co jest nowe, a jakby stare było. Triumph classic jego mać.
Nic to, potem jeszcze kilka miejsc, które Michalina chciała odwiedzić i dotarłyśmy do Yamamori, mojej ulubionej japońskiej knajpki. Tam znowu rozczarowanie - nie podają już tuńczyka z grilla. Steki z tej ryby są już tak drogie, trudne do dostania poza tym, że zdjęli z menu. No żesz, a tak liczyłam na moją ulubioną rybę. Jedzenie było pyszne, ale wiecie, nastawiłam się na tune.
Potem kino, o tym dokładniej na Notatkach Cooturlanych, a na koniec spacerem do domu, piękny wieczór był, fajnie tak sobie niespieszne iść i gadać.
Kolejny dzień był pełen emocji, bo miałam szereg świetnych spotkań. Ale o tym to już inną razą

wtorek, 15 stycznia 2013

Koniec ciszy w eterze

Zamilkłam na trochę, wyjechana byłam. Córka mnie do siebie zaprosiła, w związku ze spotkaniem blogerów w Dublinie, żebym u niej pobyła cały weekend. Mark pracuje jak dziki, bo kończy jakiś projekt, który trwał ponad dwa lata, a nas trochę dotknął syndrom nowego roku i doła po-świątecznego, to się umówiłyśmy na babski weekend. W sumie to nas ten dół nie zdążył dotyczyć, bo wiedziałyśmy jeszcze w grudniu, że przyjadę, to miałyśmy na co czekać.
Zamiast w sobotę, zjechałam do stolicy w piątek, tak mnie dziecko namawiało na wyjście do kina na Les Miserables (wrażenia TU)
Raniutko mąż zawiózł mnie na przystanek autobusu. Najpierw jechałam godzinę do większego miasta, a tam przesiadka. Pierwszy etap odbywa się malutkim busikiem, który mnie zawsze dobija, rzuca nim na wszystkie strony, ani poczytać, ani nic. Poza słuchaniem audiobooka, który sobie przygotowałam, ale nie naładowałam mp3, więc martwiłam się, ze mi wysiądzie zanim zdążę 'Irenę' dosłuchać do końca, było takie realne zagrożenie. Empotrójka nie wysiadła, ale za to ja usiadłam w najgorszym miejscu w autobusie, co jest już nową świecką tradycją, jak i moje nieudane zamawianie dań w restauracji. Mało mi się buty nie stopiły, bo pod nogami miałam grzejnik, ten dawał na całego, już nie mówiąc, ze nóg nie miałam gdzie trzymać. Jak mi się udało przesiąść i nie stracić zębów przy tym miotaniu się busa, to mi zimno było, bo nagle odpadło intensywne źródło ciepła. Cieszyłam się na ten duży autobus, bo tam wifi, więc tablet, który pożyczyłam będzie działał. Nic z tego, podstawili starego grata jakiegoś, najmniej nowoczesnego z możliwych. Nic to, miałam filmy na tym tablecie, między innymi ostatni odcinek Daleko od szosy, bo przegapiłam w TV. Ludzie, jak ja się w tym autobusie zbuczałam, wiochę taką odwaliłam, ze smarkaniem w chusteczki, najpierw w rękaw, bo ich naleźć nie mogłam, gila sobie na czole maznęłam, obraz nędzy i rozpaczy. Wszyscy wokół się na mnie gapili.
Pięć godzin trwa podróż, ale mnie to wcale nie przeraża, bo to pięć godzin dla siebie, kiedy czytałam, słuchałam książki, zdrzemnęłam się nawet, obejrzałam półtora filmu, tę szosę i Moskwa Ja lublju ciebia. Laba. Jak dojechałam to już się działo. Nie wiem, skąd miałam taki pomysł kiedyś,że pojadę z samą torebką tylko. Skończyło się na malutkiej walizce ciężkiej jak cholera, bo buty, bo książki, bo coś tam. Do tego wypchana torba, bo kolejne książki, tablet, i całe ustrojstwo i śmieci, potrzebne kobiecie na już. Moja torebka to jest historia świata w pięciu rozdziałach.
Musiałam z tą walizką kamieni dojść do córki, jakoś się doprowadzić po tym płaczu do używalności wzrokowej, poszłyśmy 'na miasto', ale o tym może już jutro czy pojutrze.

sobota, 5 stycznia 2013

Women's Christmas

Nie wiedziałam o tym wcześniej, dowiedziałam się dzisiaj z okazji imprezy organizowanej przez jeden z pubów tutaj i strasznie mnie to zaintrygowało.
Otóż 6 stycznia zwyczajowo jest uznany tutaj za Women's Christmas czasem z dodatkiem Little, czyli (Małe) Boże Narodzenie Kobiet. Wywodzi się to z czasów, kiedy kobiety nie bywały w pubach, w ogóle nie bywały, jeśli tak, to na niedzielnych obiadach gdzieś w bistro, z całą rodziną. A i to wyłącznie najbogatsze, bo tym średniozamożnym nie starczało na cotygodniowe wyjścia.
Po okresie wzmożonej pracy dla gospodyń domowych, kiedy cały dom musiał lśnić, trzeba było przygotować święta, nierzadko coś uszyć, pracować charytatywnie i posprzątać po - w ten jeden dzień panowie nie wychodzili na swoją zwyczajową pint of guiness, zostawali w domu, a kobiety wychodziły do pubów i różnych innych miejsc. Córka wyszukała więcej informacji i okazało się, że panowie tego dnia nawet wykonywali wszelkie prace domowe.
Ja wiem, że feministki miałyby teraz używanie na temat, jak to jest sprawiedliwe i tak dalej, ale kobiety tutaj przyjmują swoją rolę 'domową' z radością, świetnie się czują jako matki i władczynie w domu, a jeśli nie, idą do pracy. Wcześniej nie było to takie oczywiste, ale dostęp do edukacji to zmienił  i panie powoli zdobyły wszystkie przyczółki.
Wcześniej kobieta w domu była najważniejsza, mężczyzna zarabiał na rodzinę, miał więcej swobody i zupełnie nie pomagał żonie (co było według nich fair, bo ona nie pracowała zarobkowo), stąd ten dzień i wielkie wyjście. Złośliwi mówili na to 'wychodne', ale to teraz, kiedyś nic nie zakłócało tego dnia, żaden sarkazm.
Nie jestem za powrotem do tamtych czasów, ale miło mi pomyśleć o tym dniu i tych wszystkich paniach, ufryzowanych, ubranych w najlepsze kiecki, wychodzących na zabawę.

piątek, 4 stycznia 2013

Po raz kolejny wysadzona z Osadników

Córka w domu, jeszcze tylko kilka dni więc korzystamy i gramy w Osadników z Catanu jak szaleni. Wraz z wersją podstawową, dostałam na urodziny też dodatek żeglarski i teraz mamy nie tylko lądy, ale i morza, a do tego kilka scenariuszy gier, bo wraz z wodą i statkami, są możliwości na rozkładanie wysp w różnych konfiguracjach i to bardzo urozmaica grę. Wojtek cały czas wygrywa skubany. Nie wiem, jak on to robi, ale Miśce udało się tylko raz, a jego wygrane nader często mają miejsce na jeden krok przede mną, kiedy ja już się szykuję do zadania ostatecznego ciosu. Wrrrr.
Dzisiaj szło mi jak nigdy, zbudowałam szlak wodno - lądowy jak złoto, popatrzcie sami - pomarańczowa jestem. Na koniec przyżarło mi z kartami i miałam więcej niż trzeba, żeby wygrać. Ale jeden ruch przede mną Wojtek zakończył i tyle z tego miałam.


Nic to, zawsze jest kolejna gra i kolejna szansa.

W czasie świąt odsłuchałam audiobooka Łukasza Grassa o jego przygotowaniach do triathlonu, ale nie tylko, również o wypaleniu zawodowym, potrzebie zmian i o tym, że ruch i sport pomagają uporządkować inne aspekty życia. Polecam Wam bardzo, bo mnie ona zmotywowała i jak tylko doleczę nogę, zaczynam się sportować. O książce szerzej piszę na Notatkach Coolturalnych

Powoli wszystko wraca do normy sprzed świąt. Ostatnie kawałki piernika od Marcinów zjadamy, choinka się obsypuje i na dniach ją rozbierzemy, niby szkoda, ale powrót do rutyny dnia codziennego też jest fajny, przecież święta nie mogą trwać wiecznie

poniedziałek, 31 grudnia 2012

Podsumowań nie budziet

Nie będzie podsumowań, bo ich nie lubię. Nie ma co nurzać się w klęskach, bo nauki staram się wyciągać na bieżąco, a tego jednego dnia i tak koła nie wymyślę. Nie widzę też powodu wracać i cieszyć się z sukcesów, bo fortuna kołem (tym przeze mnie niewymyślonym) się toczy i co z tego, ze były, jak może ich więcej nie uświadczę? Nadzieją jest zawsze, optymizm też, na tym buduję swoją postawę na przyszłość. Tak więc nie znajdziecie u mnie statystyk, przechwałek ani bicia w pierś.

Nie idę też na bal, ani do pubu, ani do znajomych, bo mi się nie chce. Bale były kiedyś, teraz to jakieś żałosne imprezki, przynajmniej te, które widzę, więc w ogóle mnie nie ciągnie. Pubów nie lubię, bo nie da się tam pogadać, a wrzeszczeć do ucha nie mam ochoty. Do tego ten smród uryny. I sterczenie w tłoku. Do znajomych nie, bo daleko, a ja nie chciałam wyjeżdżać, nie miałam też zaproszenia, ale przecież mogłam zaprosić do siebie. Nie zrobiłam tego z jednego powodu - od lat kilku lubię spędzać ten wieczór w ten sam sposób - książka, drink jakiś albo i nie, winogrona w miseczce, może jakieś sery i wino, jeśli mnie najdzie, albo jedzenia wcale, bo nie o to idzie - słuchanie muzyki, podglądanie różnych koncertów, jednoczesne czytanie, może też prasa, do tego w odpowiednim momencie rosyjski lub radziecki film (jakie oni mają świetne o nowym roku i świętach), a po dwunastej przełączam przeważnie na rosyjski kanał pierwszy, gdzie grają świetną muzykę. Nie mam już siły słuchać Rodowicz czy De Mono, jak mi jeszcze raz wyskoczą z A statki na niebie czy Niech żyje bal (chociaż ta akurat piękna i mądra, ale nie chcę jej akurat w noworoczną noc słuchać), to zwymiotuję.

Noworoczna noc w ogóle mnie nie rajcuje. Kiedyś tak. Wychodziliśmy z grupą przyjaciół na bale, szykowałyśmy kiecki, odwiedzałyśmy krawcowe, niektórzy fryzjerów i makijażystów, paznokcie itp, znaliśmy sie jak łyse konie, więc niespodzianek żadnych nie było, można było porozmawiać o wszystkim, było po prostu fantastycznie. Tylko, że byliśmy młodsi i może dlatego mi się chciało? Paradoksalnie kiedy marzyłam o wyjściu, nie miałam z kim dzieci zostawiać, a jak teraz mogę, to już mi się nie chce. Siedzę sobie więc z mężem w domu, czasem syn ma kolegów na górce na imprezce ze spaniem, czasem on wychodzi, córka od lat gdzieś w mieście, a my wespół zespół, bo nie ma to jak dobre towarzystwo :-)
Mam dobre książki, mam dobre filmy, czego mi więcej trzeba?

Gdyby był tutaj jakiś klub, z fajną muzyką, gdzie można wpaść na chwilę, a potem się ulotnić, ale nie dyskoteka, tylko miejsce, gdzie spotykają się znajomi królika i można bez poczucia straty czasu spędzić kilka chwil z ludźmi, których się lubi, poszłabym na pewno. Ale nie ma takiego miejsca, a umawiać się, szykować jedzenie, po świętach już nie mam do tego melodii.

Idę kręcić córce włosy. Jak będą kiedyś wnuki, oni będą wychodzić, a ja będę z małymi skrzatami siedzieć w domu i im bajki czytać. I oglądać kucyki Pony, albo inne bajki.

Życzę Wam wspaniałej nocy, a w 2013 roku niech się Wam darzy.
Cieszę się, że jesteście.

niedziela, 30 grudnia 2012

Anger Management

Całkiem nie wiem, co się ze mną dzieje? Czuję się tak przepełniona żalem, smutkiem, agresją, jakby mnie to zaraz miało wysadzić od środka. Wielkie bum i przestanę istnieć. Wszystko mnie denerwuje - to, że nie mogę znaleźć konfitury żurawinowej w lodówce, to, że przegrywam w Osadników, że mi internet nie działa, że nic mi się nie układa (a to nic to też przesada, to wcale nie takie ważne nic, ale wkurza jednakowo), jeden wielki wściek. Mam wrażenie, że jednej iskry brakuje, żebym wyrwała drzwi lodówki i wywaliła je przez okno. Albo pieprznęła komputerem o ścianę. Albo sama wyskoczyła z parteru na głowę. Nie daję sobie zupełnie rady.
Małżon mówi - witaj w klubie przekwitających.
Ale nie mam żadnych uderzeń gorąca i innych symptomów.
Wcale mi nie zależy, żeby być zakwitniętą, mogę sobie i 'prze', ale żeby to takich nastrojów nie generowało, bo czuję się, jakbym miała ześwirować.
Dobrze, że Franiuszek się do mnie przytulił i śpi, uspokaja mnie to. Chociaż on też był jakiś dzisiaj nerwowy, obszczekał koleżankę Misi, chociaż ją zna i wcześniej nie było problemu. Albo jemu się ode mnie udzieliło, albo coś w powietrzu. 

wtorek, 25 grudnia 2012

Całkiem tak jak lubię

Udało się nie dać plamy, wszystkie potrawy wyszły znakomicie, objedliśmy się jak borsuki i musieliśmy wyjść na spacer, bo inaczej byśmy się nie dokulali do łóżek.
Oczywiście między zimnymi, a gorącym, rzuciliśmy się do pokoju rozpakować prezenty


Prawie trzy godziny pakowałyśmy je z córką. Chodziło o to, żeby najmniejszy drobiazg był owinięty w papier i żeby było dużo radochy z rozpakowywaniem. Może i jesteśmy stare konie, ale jednak jak dzieci, nigdy nie wyzbyłam się tej ekscytacji choinkowej i moje młodziaki mają to samo.
Książki pokazałam na Notatkach Coolturalnych, pod widać nimi kocyk, który dostałam na chłodne wieczory. Małżon mi uprał kiedyś mój ulubiony wełniany, który się skurczył do rozmiaru poszewki na poduszkę. Z córką uradzili i mi w Avoce kupiła w jego imieniu drugi. To się nazywa dyrektorska postawa - postanowiłem, wymyśliłaś, kupiłaś, wręczyłem. Nie ma to jak odpowiednie rozdzielenie zadań.

W tym roku wszystko było na spokojnie, w pewnym momencie spanikowałam, ale odrobina przesadyzacji nie zawadzi. Małżon mi pomagał, Michalina ciastowała, syn zmywał i kroił sałatkę, przynosił, donosił, chował, wyjmował - praca zespołowa i dużo śmiechu z odrobiną irytacji, bo jednak trochę się zmęczyłam wczoraj.

Ale jak dzisiaj siedzieliśmy przy stole, to mi od razu przyszło do głowy, że wcale mi nie żal tego czasu spędzonego w kuchni i na przygotowaniach. Jednak lubię klasycznie, tradycyjnie i nie dla mnie wyjazdy do Egiptu, nawet żeby to było all inclusive za dychę.

Pozdrawiam Was i mam nadzieję, że i u Was tak, jak sobie zaplanowaliście i wymarzyliście.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Jazzowy Jezu utrzymywał mnie w pionie, udało się nie paść na nos

Jestem tak zmęczona, że mi zaraz odpadnie czoło chyba.
Myślałam, że się wyjątkowo w tym roku wcześnie wyrobiłam, ale okazało się, że skończyłam dokładnie o tej samej porze, co w zeszłym.
Rano powstałyśmy, może nie bladym świtem, ale rozsądnie wcześnie. Córka rzuciła się natychmiast do pieczenia, zanim się zwlokłam z łoża, już miała muffiny jabłkowe w piecu. Potem zaraz na warsztat wzięła makowe z wiśniami. Pierwsze dla jeszcze-nie-zięcia i jego rodziny, bo mają zawsze przed-wigilijne zebranie całej rodziny, z pustymi rękami iść nie chciała. Drugie na specjalne chcenie-zamówienie małżona.
Potem wzięłyśmy się za resztę, między innymi torcik serowo-makowy z Kwestii Smaku, zarobienie chleba, nastawienie barszczu, upieczenie kapuśniaczków, syn kroił sałatkę, potem już z mężem ryba po grecku, łosoś, bo karpia nie lubimy, po żydowsku w galarecie, już sama nie wiem, co tam jeszcze.
Niby nie było stresu, ale się nachodziłam, nazmywałam (pół dnia syn to robił, ale potem zakopał się w pokoju i dyplomatycznie nie słyszał, że go wołamy), tam zamieszaj, coś wyjmij z pieca, inną blachę włóż, minutników nam zawsze w takich razach brakuje.

Wcześniejszej nocy pakowałyśmy długo prezenty. Lubimy rozpakowywać, więc każda rzecz jest owinięta w papier, oklejona karteczkami, wstążeczkami, wszystko już od wczoraj pod choinką. Dzieci już nie są małe, nie muszę się ukrywać z paczkami.

Dostałam dużo życzeń, trochę wysłałam, ale widzę, że żebym nie wiem, jak się starała, nie dotrę chyba do wszystkich ze swoimi życzeniami. Może chociaż tak zminimalizuję braki.
Myślę o Was w ten czas. Jak się tak kroi, miesza i zakleja prezenty, jest okazja podumać o życiu, o przyjaźniach, o znajomościach, tych w realu i tych internetowych. Jesteście integralną częścią mojego życia, jego wspaniałym dopełnieniem, czuję Waszą obecność i chcę Wam powiedzieć, że życząc Wam wszystkim wesołych świąt, myślę o każdym z Was z osobna.
Nich będę takie, jak sobie wymarzyliście.

Ta piosenka trzyma mnie w pionie, nawet przy takim zmęczeniu nie można paść na nos, kiedy taki jazz w głośnikach. Absolutny hit tych świąt i czasu przed


wtorek, 18 grudnia 2012

Nie mogę wymyślić tytułu, bo słucham świątecznego jazzu i jakoś mi się mózg rozleniwił

Siedzę wcinam kulki Baileys, na które pozwalam sobie raz w roku z okazji przedświątecznych posiedzeń organizacyjnych i się cieszę, że się jednak zmobilizowałam i zrobiłam te zakupy, a to, co mnie tutaj czeka, to same owoce, warzywa i jakieś drobiazgi. Z gminy wróciłam wczoraj bardzo późno. Syna nie było, pojechał na jakieś występy w konkursie i wygrał, co mi zakomunikował przez telefon, siedząc w KFC z koleżkami. Godzinę jazdy od domu, czyli też w trasie. Mąż w pracy, bo nie poszedł na Christmas Party, ja odmówiłam kategorycznie, bo kasy brak, nie będę płacić za jakieś indyki i suche puddingi na deser, a samemu mu się nie chciało. No to musiał wziąć późną zmianę w sobotę i wyjątkowo pracować też w niedzielę. Zrobiło mi się szkoda psa, ze tak sam cały dzień, więc jak tylko postawiłam siaty, coś na stojąco przekąsiłam, przebrałam się i psa na smycz, żeby się wybiegał.
Lubię chodzić z nim po ciemku, słucham sobie audibooka, on truchta obok, fajnie jest. Byle nie padało.
Zatrzymałam się na chwilę, bo córka zatelefonowała. Kiedy ruszyłam, poczułam ostry ból w lewej łydce. Nie mogłam kroku zrobić. Myślałam, że może skurcz. Zaczęłam nogą kręcić, naciągać mięśnie, jak się później okazało, sprawę jeszcze pogorszyłam. Trudno mi było iść, a byłam w połowie drogi, więc czy do przodu, czy wracać, jeden pies (sorry Franiu). W jedną i drugą stronę pod górę. Tyż do kitu.
Jakoś dokulałam do domu. Myślałam, ze przestanie boleć, ale nie, całą noc i od rana dziś chodzić prawie nie mogłam. Siedzieć też nie, bo miałam wrażenie, ze nacisk od spodu pogarsza sprawę. Ubzdurałam sobie, że mam zator albo oderwie mi się zakrzep, bo to od spodu, tam gdzie się żylaki robią, i umrę.
O trzeciej pojechałam do lekarza i okazało się, że musiałam uszkodzić mięsień, bo wykonałam nagły ruch, a nie byłam rozgrzana i tak to się skończyło.
Czyli dobrze, że sobie wszystko kupiłam, bo już bym teraz tak łatwo do gminy nie pojechała.

Spotkała mnie niezwykła niespodzianka. Rodzice w szkole, gdzie prowadzę bibliotekę, zebrali się na prezent dla mnie. Bardzo się wzruszyłam. Nawet nie potrafię o tym napisać, bo wszystko co bym powiedział, byłoby truizmem.

Odliczam dni do przyjazdu córki. Syn jutro ostatni dzień w szkole. Będziemy świętować, oglądać razem House'a, może i Frasiera, a już na pewno jego świąteczne epizody. W niedzielę akcja gotowanie, mam nadzieję, że do tego czasu noga wydobrzeje. Jestem trochę czasowo do tyłu, w środę dopiero ulepię uszka i pierogi z kapustą. Mąż już ruskie zmontował. Kochany jest.

Tak sie skarżyłam, że w zeszłym roku dostałam tylko dwie kartki, w tym roku za to mam ich dużo. Wystawiłam na kominku i się cieszę. Niektóre ręcznie robione, a jedna namalowana przez córkę blogowej koleżanki. Kate wysłała nawet dwie i do tego opłatek poświęcony w Knock. Jeszcze inna jeden opłateczek do podziału w Wigilijny wieczór. Tak się wzruszam nad nimi, za każdym razem, kiedy je oglądam. Hania wysłała piękny stroik malunieńki, wisi nad komputerem i jak tylko pomyślę o zamartwianiu się, to mi nie wychodzi, bo od razu się uśmiecham do niego.


Tyle wokół dobra, że aż mnie to dziwi, cały czas myślę, że mi się nie należy, że nie zasłużyłam.
Tym bardziej trzeba w nowym roku myśleć o tym, jak być lepszym dla innych i dla siebie.
Muszę się jakoś zmusić do systematycznego ruchu, zaczęłam motywację od słuchania książki Łukasza Grassa. Jak tylko polazłam się ruszać, to mi nogę odjęło, haha. Sport to zdrowie (?)
Nic to, najwazniejsze, że w szpitalu nie wylądowałam.

sobota, 15 grudnia 2012

Reklamacji nie uwzględniamy

Siedzę i biedzę się nad listą zakupów. Jutro mam ostateczną możliwość ich zrobienia  w sklepie polskim, a potem musiałabym już specjalnie jechać do tego miasta, co bezsensownie zwiększa koszty.
Ale żeby zrobić listę, trzeba mieć menu.
Menu układa się z rodziną, a ta wyjątkowo nie ma czasu dla mnie w tej kwestii. Ok, zawsze robimy to samo, ale to i tak wymaga uzgadniania, bo nie wszystko w jednym roku jest na tej liście. Czasem są pierogi z kapustą i grzybami, a czasem bigos. Czasem ryba po żydowsku (karpia nie jemy, bo nie lubimy, więc inna), a czasem tylko po grecku, bywa, że obie. Ciasta każdego roku inne, lubimy próbować czegoś nowego i jedno tradycyjne. Co roku wiedzieli, czego chcą, a w tym dostaję sprzeczne informacje.
Zwariuję chyba. Noc ciemna, a ja nadal nie mam listy zakupów, co gorsza nie wiem, co upiec, na co się zdecydować. Małżon zmienia wersje w zależności czy stoi bardziej na lewej, czy bardziej na prawej nodze. Córka najpierw była zatruta, więc o jedzeniu nie chciała gadać, a potem zbyt zajęta. Niby wszyscy coś mi tam mówią, ale każdy co innego i każdego dnia inne pomysły. A mnie potrzebne konkrety.
Przyjdzie decydować samemu, a potem słuchać żali.
Jakby co, wywieszę transparent, ze reklamacji nie uwzględniam.
Z tego wszystkiego jeszcze-nie-zięć jest najbardziej konkretny - on chce śledzie, barszcz z uszkami i jaja faszerowane. Nic to, że jaja są wielkanocne, on je zawsze chce :-) Czy dostanie to już inna rzecz, haha