poniedziałek, 27 grudnia 2010

Najdłużej przygotowywany obiad w Europie.

 Gęś. Przed świętami siedzieliśmy pochyleni nad książką kucharską i zastanawialiśmy się, czym siebie i rodzinę zaskoczyć w tym roku? Małżon zauważył, że jeszcze nigdy, przynajmniej tego nie pamięta, nie jadł gęsi. Córka podchwyciła temat, a jeszcze-nie-zięć wprowadził w życie, zakupując jedną taką z hodowli organicznej, co się niby w pełniej szczęśliwości ptaki tam trzyma, aż do dnia... o tym to chyba pomilczę taktownie. Gęś kosztowała tyle, co kolia diamentowa.
W święta nikt nie chciał jej jeść, bo jak zwykle, wszystkiego było (i nadal jest) w bród. Dzisiaj już trzeba było tę księżniczkę diamentową zrobić, co by nie wylądowała w koszu na śmieci, bowiem od wczoraj się odmrażała. Poza tym trzeba było się zmieścić w czasie, kiedy dzieci są w domu, bo to na ich cześć, że są z nami, ten ptak miał być, a i też dlatego, ze Mark nam ją kupił w prezencie świątecznym. Taki był zadowolony z siebie, ze ją wynalazł, zapłacił, że specjalny van ją 22go przywiózł, że nie mogliśmy dopuścić do tego, ze jej nie spróbuje. Od południa małżon walczyl z kaczką. Według przepisu z baaaardzo starej amerykańskiej książki kucharskiej, którą małżon znalazl gdzieś tam, przywlókł do
domu, a potem przemycaliśmy ją do kraju (balismy się, że nam nie dadzą jej wywieźć, bo ona z 1942 roku, a wiadomo, w USA niewiele jest antyków, to może dla nich już cenna?), musieliśmy gęś wsadzić do piekarnika na 15 min  (uprzednio nakłuwszy ją kilka razy wokół nóg i skrzydeł), wyjąć, zlać tłuszcz do pojemniczka, dać jej ochlonąć, znowu na 15 min i tak trzy razy, a dopiero po trzecim ochłonięciu do temp pokojowej, smarować i nadziewać. To juz operacja godna Napoleona. Potem nadzienie, mieliśmy podzielone zdania, więc się zgodnie pokłóciliśmy. Potem małżon i tak zrobił jak uważał (bread crumbs, żurawiny, jabłka, cebula, tymianek i już sama nie wiem, co jeszcze). Trzeba było jeszcze przygotować jabłka wydrążone, nadziewane słodkimi ziemniakami, uprzednio ugotowanymi (też wedlug tego amerykańskiego 
tomiszcza kulinarnego), no i kilka rostów, czyli ziemniaków pieczonych na gęsim tłuszczu, bo wiadomo, to rarytas. Poza tym jeszcze wywar na gravy, czyli sos pieczeniowy. Do niego trzeba było ugotować z warzywami różne części kaczki, które w woreczku były do niej dodane.
Strasznie długo to trwało, w kuchni siedział małżon, bo ja wymiękłam, do godziny 5, a uwierzcie mi, pracował jako chef i jest sprawny jak żołnierz. Mnie by noc zastała. Cały czas coś robił, mielił, namaczał, dosmaczał, wyjmował, wsadzał, a piekarnik chodził non stop. Na koniec wziął się za odcedzanie stocka do sosu, nie wiedział, że jedna z misek jest pęknięta, zapomniał, trzymał ją gdzieś na boku na coś tam, ale syn umył i wsadził z powrotem do szafki, w nią właśnie wylał odcedzony stock i stracił większość, bo zanim się zorientował, prawie wszystko odpłynęło w siną dal przez odpływ w zlewie. Wcale nie trafił go szlag, za co go podziwiam, bo ja po tylu godzinach starań umarłabym przez samozapłon w takiej chwili.
Jakoś udało nam sie dotrzeć do końca przygotowań. Głównie jemu, bo ja odpadłam. Gęś została podana, wszyscy się rzuciliśmy i po 20 minutach pozostało tylko... pozmywać. A wodę nam właśnie wyłączyli. Małżon naniósł deszczówki, którą zapobiegliwie zbierał, bo już wczoraj nam wyłączyli (rezerwy się kończą, przez mrozy i awarie i fakt, że ludzie puszczają w nocy, żeby właśnie nie zamarzła), zaczęło sie grzanie i inne takie... z kuchni wyszliśmy o 21.
Zdecydowanie był to najdłużej przygotowywany obiad w historii ludzkości chyba, Europy nowożytnej na pewno. A to nie jedenaście dań, a zaledwie jedna gęś z nadzieniem, jabłkami i ziemniakami. Pyszna była, ale obiecaliśmy sobie, ze był to pierwszy i ostatni raz, kiedy wzięliśmy się za szykowanie takiego dania. Następnym razem, kiedy przyjdzie mi coś takiego do głowy, huknę się łopatą w łeb, a zaraz potem, jak odzyskam świadomość, zamówię chińczyka.

2 komentarze:

  1. Uśmiałam się z tej gęsi, że hej!Ja też się przymierzałam, ale na szczęście nie zrealizowałam planów, bo w tym roku, przy tej pogodzie, to chyba bym szybciej sama się zastrzeliła, niż robiła cokolwiek.

    Pozdrawiam Anka

    OdpowiedzUsuń
  2. hej hrabino, i tu zajrzałaś, fajnie.
    Ja się nie dziwię, że nie miałaś weny do robienie czegokolwiek, i tak jesteście dzieli, że przetrwaliście

    OdpowiedzUsuń

Musiałam wyłączyć komentowanie anonimowe, bo mnie zawalił spam. Przepraszam.