sobota, 25 grudnia 2010

Zmory mnie jednak dopadły, ale opędzam się jak mogę

Wszystko się udało wczoraj, Nic nie spaliłam, nic się nie wylało, do kościoła na czas dotarliśmy, prezenty się podobały, wszyscy szczęśliwi.
Tylko do mamy się nie dodzwonilam i to mi spędza sen z powiek. Ale nic nie mogę uczynić w tym względzie, dzwoniłam do znajomych, którzy mogą coś wiedzieć, ale ich nie zastałam. Nie będę histeryzować, poczekam jeszcze jeden dzień, przecież gdyby coś się strasznego stało, daliby mi znać.
Dzisiaj po śniadaniu świątecznym, czyli gdzieś o 12 (połozyliśmy się spać o 2, to nie spieszyliśmy się ze wstawaniem) pojechaliśmy na plażę, trochę zrzucić tego, co zdążyliśmy bezwstydnie przyjąć na pokład. Zima jest piękna, kiedy nie trzeba martwić się o jedzenie, opał, brak elektryczności, dojazdy do pracy i bezpieczeństwo bliskich. Wróciliśmy do domu, jeszcze się trzymałam, jeszcze czytałam blogi i oglądałam cudze stosiki książek podchoinkowych, starałam się puszczać jak najwięcej dymu maskującego, ale fakty są takie, że dopadły mnie duchy przeszłości, czy świąteczne zmory, jak zwał tak zwał. I się wylała ze mnie fala łez. Zaczęło się od pierwszego lepszego powodu zastępczego, przemówiliśmy się z mężem, w TV na RTE1 akurat leciał program o Maeve Binchy, a on zarządził przygotowywanie kolacji. Włączyłam więc nagrywanie na dysk twardy, ale nie przełączyłam boxu satelitarnego na irlandzki i nagrał mi się program polski. A ja na tamten czekałam tygodniami, bo wiedziałam, że będzie, a to jedna z moich ulubionych pisarek. Taka mnie żałość straszna wzięła i już jej zatrzymać nie mogłam. I wiadomo, że to nie dlatego, że program źle nagrałam, ale dlatego, że znowu, jak co roku,moja mama mnie ukarała. Od dziecka w święta, jeszcze nawet w czas przedświąteczny, był wiecznie jakiś problem i molestowanie psychiczne, a to jej źle choinkę ubrałam, a to coś źle doprawiłam, a to dzieci nie dość dobrze wychowane, żeby jeść z nią przy jednym stole, a to mówię niewyraźnie i ona nie może już tego słuchać, a to za gruba jestem..... A odkąd mieszkamy daleko - nie odbiera w ten czas telefonów, a jak już odbierze, to po to, żeby mnie wpędzic w poczucie winy. I jej udar oraz częściowa niepełnosprawność obecnie, nie ma z tym nic wspólnego, bo tak jest całe moje życie. Co roku mam rozstrój żołądka, rozwolnienie, bóle głowy dotkliwe, zanim zadzwonię do mamy, potem odchorowuję rozmowy przez kilka godzin, albo i dni, zależy od tego, czego sie nasłuchałam i na co już jestem odporna. A mamy pomysłowość jest nieograniczona i potrafi przypiec. Teraz mniej, a raczej inaczej, bo choroba spowodowała, że jej złośliwość ma cechy pierwotne, jak to u ludzi, którzy nie kontrolują z powodu choroby swoich emocji, nie znają granic.
A dlaczego o tym piszę? Bo nie chcę, żeby ten blog pokazywał mnie jako wiecznie huraoptymistyczną osobę, bez problemów, która tak naprawdę nie zna życia i pieprzy o dobrej atmosferze w kółko, a to się samo dzieje. Nie, ja o wszystko, co dzieje się dobrego w moim zyciu zabiegam świadomie, nie biorę niczego for granted, czyli nie uznaję, że mi się należy, że przyszło i nie jest niczym wyjątkowym. Piszę też dlatego, że może to komuś pomoże, może ktoś ma tak samo przechlapane i wydaje mu się, że nic nigdy się nie zmieni. Zmieni się, ale zadra, drzazga w sercu, w świadomości, zawsze tkwi. Dlatego, kiedy coś miłego mnie spotyka, pierwsze co mi przychodzi na myśl to - kiedy się to schrzani, kiedy dostanę telefon z domu z niedobrą wiadomością. Ciężko żyć z takim brzemieniem.
Ale żeby takim smutnym akcentem nie kończyć, pokazuję wam karmnik, który małżon z synem zrobili dla ptaków. W Irlandii masa ludzi karmi naszych fruwajacych przyjaciół. Wstyd nam się zrobiło, chłopaki postanowili zbudować. Wielkość jak dla orła. Mam nadzieję, że ptaki go znajdą i będę mogła sobie je obserwować.

5 komentarzy:

  1. Ja tak trochę nie na temat, jeśli można: zmieniłam trochę szablon u siebie, czy teraz wygodniej się czyta? Oczywiście to nie ma być nagonka na czytelników :))), tylko raczej próba nadania blogowi bardziej user-friendly wyglądu :) serdecznie pozdrawiam i dzięki za wskazówkę!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ha! Tak kilka już osób opisuje mi związki ze swoimi matkami. Niestety, to coś od czego trudno uciec.

    OdpowiedzUsuń
  3. silko - trudno uciec, prawie niemożliwe, bo przecież nawet, jeśli się 'ucieknie' (o czym piszę w styczniu) to nie za daleko i nie na zawsze, bo do mamy odzywac sie trzeba i próbować, wciąż i wciąż.

    OdpowiedzUsuń
  4. Kasiu,Kasiu smutno mi. Ja mam bardzo dobry, bliski kontakt z mamą, choć ona z tych co wszystko wiedzą najlepiej. Tata i jego alkoholizm to była zmora dzieciństwa i nie tylko.
    Nie pije ponad 11 lat, ale cudownie nie jest: stał się okropnym zrzędą i byle co go wkurza. Takie życie, cholibka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aniu, aż tu dotarłaś?
      Wiem, że inni mają często tak samo, nawet gorzej, ale okazało się po tym wpisie, albo tym o ogrodach, jak wiele jest ludzi borykających się ze zmorami dzieciństwa

      Usuń

Musiałam wyłączyć komentowanie anonimowe, bo mnie zawalił spam. Przepraszam.