Najbardziej widzę, że córkę mam już dorosłą, kiedy przychodzą takie dni jak teraz, czyli długi weekend, u nas tzw. bank holiday, potem Halloween, a ona nie może przyjechać, bo pracuje. Skończyły się przerwy szkolne, zaczęło prawdziwe, dorosłe życie.
Sobota, trzynastego, ale kto by się tym przejmował, była wyjątkowo ładna, bezdeszczowa i słoneczna, nawet ciepła, jak na środek października. Jak na zamówienie na jej graduation, czyli uroczyste wręczenie dyplomów, które odbyło się w imponującej Katedrze św. Patryka w Dublinie. Każdy z absolwentów nosił togę i biret, odpowiednie kolorystycznie, dla każdego kierunku inne.
Katedra ma bardzo podniosły klimat, do tego wszyscy ubrani w togi, do tego wykładowcy w paradzie przy akompaniamencie odpowiedniej na tę chwilę pieśni, ubrani też odpowiednio do sprawowanej funkcji, to wszystko nas tak wzruszyło, że nie tylko ja tym razem, ale i mąż, mieliśmy łzy w oczach.
(to tylko głowna nawa, są jeszcze dwie po lewej i po prawej, piękna ta Katedra)
Udało się załatwić bilet dla Marka, partnera córki, strasznie się ucieszyłam, bo niby miały być tylko dwa zaproszenia na absolwenta, ale może ktoś nie odebrał i dali? Mark bardzo jej pomógł w tym ostatnim roku, w pisaniu pracy (nie w sensie treści, ale sprawdzenie gramatyki, pisowni, czy myśli są czytelne), ale też i samą obecnością, że było z kim przedyskutować temat, wiadomo, jak się go porządnie obgada na głos, to wiele rzeczy się w głowie odpowiednio układa. Szkoda by było, gdyby nie mógł być z nami w ten dzień, tym bardziej, że całe studia Michaliny mieszkali razem i on jest tak samo dla niej ważny, jak my.
Bardzo byłam z niej dumna, z jej dyplomów, na które zapracowała przecież sama, a i utrzymywała się na studiach też z bardzo niewielką pomocą naszą, raczej sama i stypendium.
Potem był poczęstunek w Collegu, piękna pogoda wygnała nas na zewnątrz, tam odpiliśmy kawę i wciągnęliśmy kanapeczki, tak tylko, żeby przetrwać do obiadu do szóstej (a my w drodze od szóstej rano, bo dojechać do Dublina musieliśmy). Potem wizyta we włoskiej kafejce/bistro Taste Food Company
A tam pyszna kawa kokosowa, do tego tiramisu i bezowo-truskawkowy deser, jedzone wspólnie z jednego pucharka. Pychoty i miła atmosfera, a do tego spotkaliśmy Anię, córki koleżankę. Fajnych ma ona przyjaciół, lubię się z nimi spotykać.
Wieczór to wizyta w restauracji na uroczystym obiedzie. Michalina ją wybrała, niedaleko Grafton Street, uwielbiam tę część miasta, bo jest taka pełna życia, wokół sklepy, kafejki, ludzie w ogródkach, bo ciepło, śmieją się, nawołują, tu nie widać recesji, nic a nic.
Może w stolicy jej nie ma?
Wydawałoby się, że już wystarczy atrakcji na jeden dzień, ale po obiado-kolacji wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy do przyjaciół na resztę wieczoru, spanie i cały kolejny dzień. Wiadomo jak to jest, nagadać się nie można. Wszystko byłoby super, gdyby ostatecznie nie dopadła mnie w nocy grypa jelitowa, co mnie zatrzymało w niewielkim pomieszczeniu na całą noc. Przemarsze wraz z miską w te i we wte, zdawały się nie mieć końca. Już dawno nie byłam tak chora. Okropne. A w poniedziałek miałam lot i dodatkowo martwiłam się, że nie wydobrzeję. W każdym razie jakoś przetrwałam, nawet obiad pod wieczór zjadłam. Straszne tak się pochorować, do tego u kogoś, wiadomo. Dobrze, że byłam z mężem, to on czynił honory gościa, a ja odespałam noc, aż do przyjazdu dzieci do drugiej.
Ale było wesoło, zjechały moje dzieci, były też córki przyjaciół, plus pies i koty domowe, plus koty wizytujące, czyli parka mojej córki (dzieci jednego z kotów gospodarzy) - uwielbiam takie zjazdy. Nie wiem, jak Iza, bo ona biedna sama w kuchni, nie dała sobie pomóc, ja to nie za bardzo, bo mnie patrzenie na jedzenie ruszało, ale mąż ani córka też się tam nie udzielali, bo by im Iza nie dała; zawsze mam w takich razach wyrzuty sumienia.
Wieczorem oglądaliśmy skok Baumgartnera, dla mnie szalenie wzruszające i szokujące. Ja bym nie skoczyła. Obserwowanie go, jak się wznosi, jak potem skacze, nie dość, że mi serce poruszyło, to i refleksyjnie nastroiło. Ziemia taka mała, nasze sprawy takie małe, kłopoty niewidoczne, wszystko zależy od perspektywy i punktu wzniesienia ponad. Dosłownie i w przenośni.
Przepraszam, że w sumie odniosę się tylko do ułamka wpisu, ale śliczną masz córkę:) Gratulacje dla niej:) Oby więcej grypy nie było, straszna jest w swoim przebiegu. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńcórka niby ułamek wpisu, ale i tak dla mnie najważniejsza, wraz z synem i męzem, więc miło mi, że się do niej właśnie odniosłaś.
UsuńGrypa była, mam nadzieję, że na te rok zaliczyłam już swoje
Gratulacje dla córki:)
OdpowiedzUsuńmnie też ten skok jakoś tak refleksyjnie rozczulił, chociaż cały czas bałam się że się mu nie uda:)
ja też się bałam, ciągle jęczałam, ze chyba nie będę patrzeć, bo się boję, ze się zapali podczas lotu przy przekraczaniu bariery dźwięku, albo w kawałkach doleci, albo mu się spadochron nie otworzy. No, ale się udało, normalnie się popłakałam z napięcia
UsuńPiękna uroczystość i w takiej wspaniałej scenerii, to radość dla całej rodziny. Gratuluję córze i Tobie udanej dziewczyny.
OdpowiedzUsuńA Ty miałaś pecha, współczuję.)
niestety strasznego, bo przyjaciółkę widuję rzadko, częsciej rozmawiamy przez telefon, a jak już do niej dotarłam, to się musiałam pochorować. Poza tym to takie niezręczne, tak u kogoś, podwójnie to przeżyłam
UsuńGratulacje dla Michaliny! Wzruszyłam się, jakbym o swojej córce czytała, bo ona też daleko i na swoim studiuje. I my też przeżywamy jej sukcesy i porażki, niestety z daleka, ale duma nas rozpiera, bo radzi sobie dziecinka.
OdpowiedzUsuńMasz świetną rodzinę Kasiu, to prawdziwy skarb! Uściski.
Ach te nasze córzydła dalekie, a tak bliskie.
UsuńDzięki i pozdrawaim
Rewelacyjne włosy ma ta Twoja Michalina! Bardzo podoba mi się ta tradycja chodzenia w togach - tak nobliwie wyglądają...ciekawa jestem co było dalej...
OdpowiedzUsuńAniu - też takie miałam cholera, też długie, a po Wojtku ciąć musiałam, bo tyle ich w ciąży i po straciłam.
UsuńCzasem, oglądając zjęcia swoje, nie wiem, czy siebie widzę, czy Miśkę. I co ze mnie wyrosło? Haha
Gratuluje tak udanej córki:)
OdpowiedzUsuńMonika, dzięki
Usuńz jednej strony w takich chwilach uzmysławiamy sobie, że dziecko dorosło jakby za szybko, że kończy się pewien etap, a z drugiej ta duma, która nas matki/ojców rozpiera sprawia, że o takich chwilach nieraz marzymy. Gratulacje dla córki i szczęśliwych rodzicówe:)
OdpowiedzUsuńoj tak, chciałoby się, żeby tak szybko 'z nas nie wyrastali', ale z innej strony duma, że są dobrze przygowoani do życia poza gniazdem
Usuńotóż to!
UsuńA ja tez tam byłam wtedy , poniewaz moja synowa ukonczyła ten sam kierunek studiów
OdpowiedzUsuńMoja córka pyta - czyżby to była Agnieszki teściowa?
UsuńNie wiem, czy teściowa czuje to samo, co matka, ale ja mało się nie rozpadłam z dumy i wzruszenia.
Tak, jestem tesciowa Agnieszki, akurat miałam zaszczyt byc tam w tym uroczystym dniu. . Dokładnie odczuwałam tak samo , a nawet podwójnie , poniewaz z nami była maleńka Natalka ,córka Agnieszki.Byłam dumna z nich obu.
OdpowiedzUsuńNo tak, jest z czego, w najtrudniejszym czasie, kiedy trzeba było pisać pracę i szykować ostatnie projekty, ona do tego była przy nadziei, trudne to pewnie było i wymagające w tym stanie. Ale dała radę dzielna dziewczyna i teraz nie tylko ma dyplom, ale i malutką córeczkę. Pozdrawiam Was wszystkich
UsuńDziękuję za pozdrowienia. O tak, dzielna dziewczyna,wymagało to dużo wysiłku z jej strony,ale dobrze sobie z tym wszystkim poradziła . Zdała te ważne ,,życiowe egzaminy, Szkoda tylko że są teraz tak daleko . Również ślę serdeczne pozdrowienia.
OdpowiedzUsuńTak to już jest, że się rodzice i dzieci rozjeźdżają, a potem tęsknią. Moja córka została w Dublinie, a jak pięć godzin jazdy od niej. Też serce boli
Usuń