środa, 30 marca 2011

Dlaczego PMS najbardziej uderza w kobiete? Pytanie retoryczne, jakby ktos mial watpliwosci :-)

Nie mam znakow polskich na tym komputerze, wiec prosze nie strzelac do mnie, za brak ogonkow i kropeczek.
Mysle, ze moj cykl zatacza wlasnie 28 dniowe kolko i zbliza sie wielkimi krokami to, czego wlasciwie od trzech lat nie mam, bo jestem szczesliwa posiadaczka spirali Mireny. Szczesliwa, bo nie tylko jest srodkiem antykoncepcyjnym, ale tez zatrzymuje lub znacznie ogranicza krwawienie miesiaczkowe. W moim wypadku calkowicie zlikwidowalo. Jaka ulga i jaki komfort. Ale zblizajacy sie koniec cyklu czuje jak kazda kobieta, niestety PMS i lekkie bole brzucha pozostaly. Ale lekkie, a to juz cos, bo ja z tych, ktore umieraly przez pierwsze dwa dni.
No i wlasnie tu rodzi sie pytanie, dlaczego PMS uderza najbardziej w nas. Ja rozumiem, wyzyc sie na facetach, chociazby dlatego, ze oni tego nie musza przechodzic (zart :-), ale zeby nami targalo, rzucalo w strone lodowki, wpedzalo w rozne nastroje wlacznie z placzem i atakami cholery :-)) to juz przesada. Od dwoch dni chodze po domu z rozwianym wlosem i rzucam sie wszystkim do gardla lub placze. A jak zadne z powyzszych, to wpieprzam jak gornik dolowy. Lodowka powinna miec na te dni zamki ognioodporne. Wrrrr.
Moj maz mi wczoraj wykrzyczal (czyli powiedzial bardziej stanowczo i moze o ton glosniej, bo ona w sumie nie krzyczy), ze dosyc ma mojego wiecznego gonienia za czyms, wymyslania nowych wyzwan, nigdy nie wie, gdzie jestem i dokad zmierzam. Zly byl, bo filozofowalam, ze sprzatanie mnie w sumie wkurza, bo 70 procent czasu poza spaniem i jedzeniem spedza sie na praniu i porzadkowaniu otoczenia, stwarzaniu atmosfery itp, a to jest dzialanie nietrwale, bo nie to samo, co posadzic drzewo i ono rosnie. Jak brudy zostaja wymiecione, uprawne i uprasowane, to nastepnego dnia mozna by zaczac od nowa, a po dwoch, trzech trzeba znowu zaczac prac. Wrrrr.
On na to, ze powinnam zejsc na ziemie. I przestac tak latac i lapac sto srok za ogon, to nie bede taka sfrustrowana. Hmmm, chyba ma racje.

sobota, 26 marca 2011

Bułki z serem jak syreny, lodówki się czasami zatrzaskują, a Śniadanie musiało poczekać

Tak się wczoraj fizycznie spracowałam przy sprzątaniu, że wieczorem już całkiem zaniemogłam. Kręgosłup daje mi się we znaki.  Przy życiu trzymało mnie to, że czekała mnie sobota, Drugie Sniadanie Mistrzów rano, potem przygotowania do obiadu, czytanie, Szpital na peryferiach i pod wieczór kolejny odcinek serialu na rosyjskiej Jedynce - Obściaja Terapija (coś jak połączenie Na dobre i na złe z Dr. Housem). Ogólnie laba. Niestety rano okazało się, że muszę jechać po zakupy, bo jakoś nie zauważyłam, że lodówka opustoszała. To znaczy, dla mnie tam bylo pełno jedzenia, ale panowie się ze mną nie zgodzili. Chciał nie chciał, włączyłam nagrywanie Drugiego Śniadania Mistrzów, za nic nie chciałam przegapić tego odcinka, gościem był premier Tusk, chwyciłam siaty w kraty i poszłam dopełnić obowiązku żony i matki.
W Lidlu zaczęli sprzedawać pieczywo pieczone na miejscu. Na samym wejściu wali zapachem chleba z pieca, wszyscy spokojnie wchodzą z wózkami, a jak tylko to poczują, zaczynają na przykucu zapieprzać w tamtym kierunku, waląc wózkami po nogach innych oczadziałych zdążających w tym kierunku.  A zaraz potem, jak tylko naładują pieczywo do torebek (zawsze za dużo, bo wszystko wydaje się pyszne), kurcgalopkiem lecą do lodówek z szynką, pomidorami, serem i masłem. No, chyba, że nakupowali słodkich wypieków, to w stronę kawy, mleka lub herbaty. To jest silniejsze od ludzi. Zachowują się jak Odys wzywany przez syreny na pewną zgubę.  Ja zdaję sobie sprawę z tego i specjalnie idę wolniej, co nie znaczy, że nie daję wieść się na pewną 'śmierć diety', nakupowaliśmy z Wojtkiem różności, a to bułeczek z serem na wierzchu ( nie słodkie, takie do wędliny), a to chleb żytni z ziarnami dyni na wierzchu, a na deser trójkąty z jabłkami i  croissanty z nutellą dla syna, który jak tylko poczuje ten czekoladowo-orzechowy zapach, robi minę malutkiego Wojcieszka i trzeba mu to kupić.
W międzyczasie dostałam telefon od małżona, że się zatrzasnął w lodówce podczas remanentu i nie może się dodzwonić do jego managera, a ja miałam gdzieś numer głównego bossa - HELP, bo zamarznę - krzyczy małżon.. Cóż było robić, przeprowadziłam akcję ratunkową i małżon wrócił na rodziny łono, lekko zesztywniały, ale to akurat w pewnych przypadkach wskazane, haha.
W Lidlu kupiliśmy małżonowi na urodziny, co je ma dzisiaj, drzewo magnolii i inne jakieś zielone, ale polskiej nazwy nie znam. Ta magnolia rośnie na 4 metry, a kwiaty ma jak marzenie, ciekawe, czy się przyjmie?
Po zakupach to już sama przyjemność, prasówka, kawka, filmowanie się, książkowanie, surfowanie po necie, czyż życie nie bywa piękne?

czwartek, 24 marca 2011

Sprzedałam kozę

Pierwszy dzień laby. Nic nie muszę, oprócz napisania felietonu, bo dzisiaj deadline, ale to sama przyjemność. Zrobiłam sobie kawkę w jednej z ulubionych filiżanek, surfuję po necie, podczytuję prasę, usiadłam z książką na chwilę. Och, jakże mi brakowało takich chwil. 
Jeszcze niedawno utyskiwałabym na to, ze się nic nie dzieje, ale dzisiaj czuję się jak ten Żyd, który za radą Rabina, kiedy narzekał na kłopoty i ścisk w domu, kupił kozę, a potem tańczył ze szczęścia, kiedy za kolejną radą Rabina, sprzedał kozę.
Zaległości mam tyle, że nie wiem, od czego zacząć. Fura nieobejrzanych filmów, stos książek przy łóżku, magazyny też się piętrzą na biurku, chałupę muszę odsprzątać, bo wcześniej robiłam wszystko chybcikiem i tylko to, co konieczne. Ech, byle nie panikować.

Dzisiaj widziałam nową (dla mnie) reklamę z Sercem i Rozumem - chwyć myszkę i pilota, jak Rozum przebrany za pilota czeka na Serce, a ono się szykuje przed lustrem i zakłada furto, ogląda się, czy się nie marszczy itp, a potem ląduje przed telewizorem, obok Rozumu, przebrany za myszkę. Ale się uśmiałam. W ogóle podobają mi się te reklamy w takim stylu, gdzie gra się na skojarzeniach słownych, kultowych tekstach, różnych porównaniach na przykład do filmów dobrze znanych. A 'w hołdzie Polakowi' i ta ostatnia o dwóch siedzących na słupie telefonicznym, bo im ptaki druty przenoszą to już w ogóle majstersztyk.
Tak oglądam te udane i się zastanawiam, dlaczego reklamy szamponów i proszków do prania są tak durne - te kobiety miotające się po kanapach i trzepiące łbem puszystym, albo kury domowe wiążące supły na koszulach, czy oni mają nas za takie durne? No i pasty do zębów, też zgroza.
Na szczęście Rozum i Serce ratują sytuację.

niedziela, 20 marca 2011

Przeżyłam pierdzenie, wizyta córki niestety zakończona, a dotarcie na egzaminy stało pod znakiem zapytania

Wyjazd po syna, w dużym stresie i strachu, zakończył się szczęśliwie. Z hukiem zajechałam pod dom i miałam ochotę się upić. Hałas w samochodzie był straszny, a do tego odebrany z dyskoteki wraz z synem jeden z kolegów, gadał non stop, w ogóle mu się buzia nie zamykała. Żałowałam, że nie mam słuchawek na uszach, takich bez niczego, głuchych, jak ci, którzy pracują w szkodliwych warunkach i nasileniu hałasu. Bałam się jednak zatkanych uszu, bo nasłuchiwałam, czy mi coś jeszcze nie odpada, czy ten dźwięk się nie zmienia na bardziej niepokojący.
W drodze zrobiłam z siebie idiotkę, dobrze, że nikt nie widział. Była pełnia księżyca, dawał światłem przez okna na przestrzał i odbijał się w krzaczorach po lewej stronie samochodu. A ja myślałam, ze samochód mi się zapalił. Zaczęłam się oglądać, zatrzymałam, biegałam wokoło, szukałam gdzie ogień. Dopiero się po chwili zorientowałam, że to 'łysy' takie złudzenie daje.
Ulżyło mi, ale niepokój pozostał.
No, ale dojechałam, samochód czeka teraz na części i naprawę. A ja mam egzaminy w poniedziałek i muszę się jakoś dostać do Letterkenny. Znalazłam podwózkę, mam nadzieję, że się kobieta nie spóźni i że ja będę na czas na miejscu. Ona jedzie do siebie do pracy, więc nie ma ciśnienia, a ja muszę być na 9 z minutami.
Ale to wszystko to nic. Córka była na weekend. Nie widziałyśmy się miesiąc. Wyjechała, a ja jak zwykle się spłakałam w ukryciu. Nie lubię, kiedy odjeżdża z powrotem do Dublina, chociaz powinnam była się już przyzwyczaić, przecież to koniec 3 roku studiów. Ale nie bardzo, normalnie mnie serce boli, kiedy ją żegnam. Co to bedzie jak syn wyjedzie na studia? Nie chcę o tym nawet myśleć. Strasznie kocham moje dzieci, ale jednocześnie wiem, że muszę im pozwolić wyfrunąć z gniazda. Wszystkie mamy i ojcowie, posłuchajcie mojej rady - ceńcie każdą chwilę spędzoną z dziećmi, bo one będą z Wami tylko kilkanaście lat, może ze 20. Potem to już tylko goście w domu. Ech, życie

piątek, 18 marca 2011

Będę pierdzieć po całym Donegalu

No i stało się. Woziłam się z obluzowującą się rurą, woziłam, aż wreszcie coś dzisiaj strzeliło i teraz jeżdżę bolidem formuły jeden. Pierdzi ten samochód niemiłosiernie. A muszę zaraz pojechać po syna, który jest na dyskotece z okazji Dnia Sw. Patryka. I to nie 'za róg' tylko 40 minut w jedną stronę. Mieszkańcy Donegalu, przynajmniej części w kierunku Glenties, nie pośpią dzisiaj - pierdząca Kaśka niebawem rusza w drogę.
Ale to nic, w poniedziałek mam ostatni egzamin, a z tego, co się dowiedziałam, jutro nie znajdę nikogo, kto by mi to naprawił. Małżon sprawdził, jeżdzić można, tyle, że hałas jest niemożebny. Ale obciach.
Poza tym nic nowego, przygotowuję się do ostatniego egzaminu, trochę czytam, słówka powtarzam, ale przyznam się, że po ostatnim wtorkowym trochę się rozleniwiłam. Nadal nie mam czasu, ale już tak nie siedzę nosem w papierach. To znowu powoduje poczucie winy, więc wyluzowana i zrelaksowana, mimo tego rozleniwienia, jednak się nie czuję. Czyli nic z tego nie mam.
Niedługo przyjeżdża córka, około północy naszego czasu powinna być. Zostaje do niedzieli. Miesiąc czasu się nie widziałyśmy, przez ten kurs zleciało nie wiem, kiedy.

 Oglądałam dzisiaj Zaklinacza psów na National Geographic. Skubaniec ma podejście do piesiołków. Pilnie słucham tego, co mówi, bo zdecydowanie muszę popracować nad moim Frankiem niesfornym. Jak się już wyuczę to poćwiczę na nim różne sposoby i Franek stanie się sforny. Póki co może sobie kupię książkę Oczami psa, właśnie została wznowiona w Polsce. Kiedys był to prawdziwy bestseller, nie można było jej nigdzie kupić.
No nic, trzeba stawić czoła nocy pierdzącym wozem. Trzymajcie kciuki

sobota, 12 marca 2011

O tym jak brukselka wpływa na postrzeganie swiata i o tym, że tęsknię

Tęsknię za spokojnym życiem. Ostatnio tęsknię też za czynnością czytania - ułożeniem się wysoko na poduszkach, pod kocem z psem w nogach, otworzeniem książki, zapachem papieru, przesuwaniem oczami po druku, a przede wszystkim za przeżywaniem wraz z bohaterami powieści wciąż to nowych przygód. A to w siedemnastym wieku, a to we współczesnej Turcji, zaraz potem w Polsce okresu międzywojennego, żeby gładko przesiąść się na pociąg w Tokio. Och, jakże chciałabym mieć czas, żeby zatopić się w lekturze.
Na razie nie jest mi to dane, wiadomo, nie będę się powtarzać, egzaminy, nauka, zaliczenia online przed egzaminami (taki system), stres z tym związany, krótko mówiąc wszystko inne odpada, musi poczekać. Sprzątam z doskoku, gotuję czasami (trzeba stwarzać pozory normalności), ale częściej mąż mnie w tym względzie wyręcza, a ja z nosem w słownikach i papierach prawniczych.
Jedyne, na co sobie pozwalam, bo łatwo podzielić na krótkie fragmenty, czyli w tym wypadku artykuły, to prasa. Mam kilka ostatnich tytułów i dopadam czasami, żeby zawiesić oko na czymś innym niż choroby układu pokarmowego i zajmujące, wręcz fascynujące, określenia zaparcia, biegunki i nadwrażliwości jelit lub równie interesujące zwolnienie za kaucją, pouczenie zamiast skierowania sprawy do kolegium itp. I właśnie w Twoim stylu przeczytałam, że jedynie osoby wrażliwe mogą wyczuć w brukselce gorycz, inni tego nie czują. A ja czuję wyraźnie, ale mi to nie przeszkadza, przeciwnie - uwielbiam brukselkę, tę karłowatą kapustkę. Ten wywiad z restauratorką Agnieszką Kręglicką dał mi do myślenia w temacie smaków i sposobów ich opisywania. Ja często mam problem z tym, ze mnie ludzie nie rozumieją, kiedy mówię o smakach, a już zupełnie nie wiedzą jak to możliwe, że ja czuję smaki też poprzez zapachy. Mam na myśli to, że to jest dla mnie komplet, taka idealna para - smak i zapach. A czasem bywa, ze wącham zupę w garnku i mówię do męża - trzeba dosolić. Patrzy wtedy na mnie, jak na jakieś dziwadło, a ja naprawdę czuję w zapachu brak soli, czy brak innych ważnych dla danego dania przypraw. Przecież, gdy dodać majeranku, soli, pieprzu, papryki, czy czego tam jeszcze, od razu to czuć w zapachu. Nie muszę wtryniać łyżki i próbować potrawy co i rusz, właściwie wcale tego nie robię, wącham tylko, a próbuję już na finiszu, zaraz przed wygaszeniem palników. I zawsze jest wszystko dobrze doprawione. Chyba, ze w kuchni jest kucharek sześć, czyli ja, mąż i córka. Wtedy zdarza się, ze któreś mówi - dosolić, nikt tego nie robi, bo każdy myśli, ze to drugie wykonało polecenie.
Z drugiej strony nie ma dla mnie oczywistości jeśli idzie o smaki, jasne, ze jest ich kilka - słony, słodki, kwaśny, gorzki i jeszcze piąty nazwy nie pamiętam, japońska. Ale dla mnie jeszcze jest wiele innyc określeń, które składają się na opisywanie smaku. Nie raz wychodzę na dziwoląga, kiedy w restauracji tłumaczę, żeby coś było aksamitne i takie miękkie na języku (smakowo miękkie), albo pikantnawe, ale nie dochodzące do granicy z napisem ostre. Albo kwaśne, ale w trzecim pokoleniu. Albo, że uwielbiam kiedy słone tańczy walca ze słodkie, albo wytrawne w ognistym tango ze słodkim. Ciężkie życie semantyczne mają ze mną ludzie.
A jak już mowa o semantyce, do widzenia się z państwem - idę dalej zakuwać do egzaminów.

niedziela, 6 marca 2011

Moje 10 minut, a jakby cała wieczność


     Jak już wcześniej wspominalam, miałam okazję uczestniczyć w Konferencji Mediów poświęconej wizerunkowi obcokrajowców i członków Travellers Community. Ci drudzy zawsze mieli złą prasę, a od jakiegoś czasu do tego grona dołączyliśmy i my, Polacy, a właściwie niby wszyscy non-nationals, ale ponieważ nas jest najwięcej, siłą rzeczy o nas mówi się proporcjonalnie dużo. 
     Uczestniczę w projekcie zwanym Platformą Interkulturową, tam właśnie podczas jednego ze spotkań padło pytanie, czy ktoś nie zechciałby zabrać głosu na tej konferencji, bo ukazały się niedawno bardzo niepochlebne artykuły Polakach, że dzieje się źle w tym względzie i trzeba przeciwdziałać.  Zebrani na te słowa zaczęli zachowywać się jak mój pies Franek, kiedy pytam, czy to on znowu puścił bąka, czyli unikali wzroku pytającej. Podczas wcześniejszej dyskusji o wspomnianych artykułach zabrałam głos, bo oburzenie nie dało mi milczeć, dlatego potem padło na mnie.  A ja się głupia dałam nabrać na plewy i zgodziłam się na ‘spicz’, już taka jestem, niczego się nie boję.  Powiedzmy.  Kilka rzeczy by się znalazło, ale akurat wystąpienia publiczne nie należą do żadnej z nich. Poprosiłam jedynie o pomoc w kwestii językowej, żeby się nie okazało, że jakiegoś babola niechcący strzelę.  Zgłosiła się Amerykanka mieszkająca od 25 lat w Irlandii. Wielka, czarnoskóra, w stylu Woopie Goldberg, fantastyczny umysł, bogate słownictwo, amerykański luz i inteligencja zdecydowanie powyżej średniej, ta społeczna też.  Ucieszyłam się, bo już od dawna chciałam ją lepiej poznać, nadarzyła się okazja.  
     Tym bardziej z pieśnią na ustach pognałam do biura Platformy pisać tekst do wygłoszenia.  Okazało się, że do pary zgłosił się przedstawiciel mniejszości z RPA. Szybko ustaliliśmy, że on zacznie, zagai i poleci ogólnikami, a ja po nim dobiję przeciwnika przykładami w postaci artykułów, które były tak skandalicznie zredagowane, jeśli chodzi o insynuacje, że stanowiły swoistego samograja dla prelegenta. Pewnie jesteście ciekawi, co tam było?  Pokrótce powiem tylko, że delikwent trzy razy w ciągu jednego dnia został zatrzymany za zakłócanie spokoju w rodzinie (czyli krótko mówiąc okładał swoją połowicę). Sędzia zwrócił uwagę, że gdyby ktoś jego pokroju w Polsce, łamał prawo,  wykorzystywał pomoc społeczną i nie dawał nic od siebie krajowi, to pewnie też nie byłby przyjmowany z otwartymi rękami.  A nagłówek stanowił, że sędzia skrytykował obcokrajowców za to, że ‘contribute nothing’, czyli nic temu krajowi nie dają.  Można się zagotować, czyż nie?
     Mowa napisana, skonsultowana z drugim przemawiającym, on wprawdzie swojej gotowej nie miał, ale już sami mieli się spotkać z Francine i dokończyć. Wzięłam swoją do domu, wydrukowałam, i czekałam spokojnie na dzień chwały. Spokój szlak trafił w wieczór poprzedzający konferencję.  Czytając na głos, zorientowałam się, że kiedy staram się być elokwentna, to mi się język plącze i najprostsze słowa po angielsku wymawiam jak osoba ucząca się mówić po wylewie. Ale najgorsze mnie dopadło, kiedy już tam przybyłam. Taka pewna siebie niby byłam, jednakże, kiedy zobaczyłam mównicę, tych wszystkich ważnych gości z prasy krajowej z Dublina, to mi serce przyspieszyło, adrenalina uderzyła gałkami ocznymi skutkując zaburzeniami wzroku, ręce się zaczęły trząść i natychmiast zaschło mi w ustach. Beton po prostu. Rzuciłam się do kelnera po kawę, błąd, huge mistake – kofeina spotęgowała symptomy zdenerwowania. Dobrze mi Iwona radziła, żeby się melisy napić.  Siedziałam tam, co chwila ktoś podchodził, ustalał kolejność, wymowę mojego imienia i nazwiska, a ja się modliłam, niech to się skończy, niech ja się już nie męczę, jak mam zrobić z siebie pośmiewisko, to już. Pocieszałam się, że gorzej to już nie będzie. Można było wybrać, czy mówimy z miejsca, czy z mównicy, ja wybrałam to drugie, bo na siedząco nie pozbierałabym myśli, tam przynajmniej można było położyć kartkę z tekstem przemówienia i zaprzeć się rękami, żeby a) nie zemdleć, b) nie było widać ich latania. Wszyscy inni wybrali opcję ‘mówię z miejsca’, co mimowolnie uczyniło ze mnie tę, która gwiazdorzy, co mnie rozstroiło.
     Nadejszła wiekopomna chwila.  Billy wziął mikrofon, zaczął mówić, słucham i co słyszę??? Skubaniec ukradł mi przemówienie, bez mrugnięcia okiem wali tekst mój tylko innymi słowami. Patrzę na Francine, a ona do mnie bezgłośnie szepcze – I know. Myśli galopują mi jak szalone, pełna mobilizacja szarych komórek, układam w głowie, co powiem, bo jasne jest, że ponad połowa mojego tekstu nadaje się do kosza. Słyszę, że na mnie kolej, podchodzę do mównicy i nagle zapanowała jasność, cud po prostu. Podziękowałam Billy’emu za to, że zamordował mi przemówienie, wiadomo, żart sytuacyjny jest w takich razach najlepszy. Nawiązałam do wcześniejszej mowy dziennikarki z Dublina, potem poleciałam przykładami, a następnie odłożyłam kartkę i już z głowy (czyli z niczego) zakończyłam puentą. W życiu nie dostałam tylu braw i gratulacji. Tak, więc melduję wykonanie zadania i cieszę się, że nie przyniosłam Wam wszystkim wstydu.
    

czwartek, 3 marca 2011

Rok Królika - oby szczęśliwego

Obudziły mnie promienie słońca.  Cóż za miły początek dnia.  Szczególnie, że noc miałam ciężką, nie dość, że położyłam się o drugiej, to jeszcze nie mogłam zasnąć, a jak już, to sny miałam okropne.  Trochę zawirowań w moim życiu, trochę ciężkich chwil, to nic dziwnego, człowiek się musi mierzyć z demonami od czasu do czasu.  To i tak nic w porównaniu do tego, co musieli znosić ludzie podczas wojny, czy w krajach gdzie niepokój społeczny i polityczny jest na porządku dziennym.  Spotykam tutaj często kobietę, która urodziła się i wychowała w Belfaście.  Do tej pory, jak mówi o latach tam spędzonych, oko jej chodzi w nerwowym tiku.  Kiedyś ją nawet zapytałam o ‘te sprawy’, o których lepiej nie mówić głośno, szczególnie jak się mieszka w Donegalu, gdzie nadal głośna jest sprawa zamordowania, a właściwie wykonania wyroku na mężczyźnie, który przyznał się, że od kilkudziesięciu lat był brytyjskim szpiegiem w szeregach IRA.  Nie zareagowała na pytanie wyczerpującą historią, a taką miałam nadzieję, natomiast od czasu do czasu podrzuca mi informacje, które kierują mnie na właściwą ścieżkę zrozumienia, w czym rzecz, skąd u niej ten tik? 
Nie chodzi mi o tło społeczne i religijne, bo tego chyba nigdy nie zrozumiem całkowicie, ale o zwykłego człowieka przypadki, o kobietę, taką jak ja, która idąc na zakupy nigdy nie mogła być pewna, że wróci do domu cała.  Niby nic, ale może zatruć życie, wpędzić w nerwicę, uczynić codzienność nieznośną.  Wyobraźcie sobie, że spotykacie się w kawiarni z koleżanką, znacie się od dziecka, chodziłyście razem do szkoły, wszystkie wspomnienia z tamtego okresu łączą się z jej osobą, w ramce na kominku stoi Wasze zdjęcie z Promu – no, więc siedzicie sobie, pijecie pyszne cappuccino, zastanawiacie nad tym, czy bardzo zaburzycie program waszej diety, jeśli dołączycie do niego croissanta z marmoladą, rozstajecie się ustalając spotkanie na grilla w weekend, a godzinę potem dostajecie informację, że zginęła ona w drodze do domu, samochód pułapka.
Albo idziecie do sklepu kupić mundurek dla dziecka, zeszyty, buty, książki, to wszystko, co tam potrzebne w nowym roku szkolnym, chodzicie po piętrach, wykreślacie z listy kolejne punkty, i nagle huk i ciemność. Po ocknięciu się, wydostaniu na zewnątrz, dowiadujecie się, że niestety syn nie miał tyle szczęścia i zginął w zamachu bombowym. Masakra.
Tak mi właśnie myśli płyną, kiedy się nad sobą użalam, kiedy mi się wydaje, że nie udźwignę tego, co mi niesie życie, wtedy przypominam sobie takie historie, nerwowo latające oko znajomej i stawiam się do pionu.  Z drugiej strony metoda na szczęśliwca, który ma dwie nogi, bo są tacy, co mają jedną, działa tylko na chwilę i wszystko wraca do punktu zero, czyli do użalania się nad sobą.  Wtedy najlepiej wziąć się za jakąś odmóżdżajacą pracę fizyczną, bo żadna umysłowa, nie mówiąc o intelektualnej (to wbrew pozorom nie to samo) nie wchodzi w grę.  Z całej listy zajęć fizycznych natomiast, najlepiej wybrać taką, którą odkłada się na ‘kiedyś, jak znajdę czas’.  To teraz jest ten czas, bo nie tylko pozwoli nam zapomnieć, że się nam na łeb za dużo wali, ale jednocześnie da niezwykłą satysfakcję z jej wykonania, świadomość, ze się wreszcie za to wzięliśmy i jest to piękny początek w kierunku porządkowania wszystkich spraw, włącznie z tymi prozaicznymi, które jednak potrafią urosnąć do rangi problemu, kiedy za długo ‘wiszą’ nad nami.
No, ale to teoria, która w praktyce wygląda dobrze, pod warunkiem, że się człowiek, w tym wypadku ja, ruszy i ją w życie wprowadzi.  A nie wprowadza, bo jest zajęty siedzeniem i roztrząsaniem, jaki biedny, jak już ma dosyć, jak to życie jest do d…pupy i w ogóle „ shit hit the fan” (tłum. gówno uderzyło w wiatrak).
A może coś wisi w powietrzu? - pomyślałam w nadziei, bo wchodząc w fazę pogodzenia, zauważyłam, że inni też się ostatnio skarżą na gorszą passę, na bezsensowne życie, kłopoty z rodzicami, finansowe zatory, wypalenie w pracy i inne takie, stałe części składowe wszelkiego biadolenia. A może to jest pozostałość po noworocznej melancholii i zaraz nie będzie po tym śladu? Przecież mamy Rok Królika, a ten powinien być sprzyjający, chociaż jedni mówią, że to tak zwany metalowy królik, więc będzie trochę konfliktów na świecie. Nihil novi.
A jeśli idzie w sferze osobistej, niezależnie, czy to Smok, czy Koza, dobrze pamiętać, że szczęście, jak śpiewa AM Jopek „…jest tuż obok nas. W zwyczajnym dniu, w zapachu domu, wśród chmur, w ciszy traw. Jest blisko nas, blisko tak”, a jednocześnie nie ma co od niego za wiele wymagać „Bo szczęście to przelotny gość, przebłysk słonecznej pogody. I dużo wie, kto pojął, że szczęście to garść pełna wody”.  Szczęśliwego Roku Królika Wam życzę. 


niedziela, 27 lutego 2011

I juz po. I znowu przed :-)

Witajcie po przerwie, nie było mnie, bo miałam gości, wiadomo, nie siedzi się wtedy w sieci. Dziewczyny przyjechały na tydzień, pierwsze trzy dni spędziły w Dublinie, a potem u mnie. Oj, to był świetny czas, szkoda, ze już pojechały. Pojeździłyśmy po Donegalu, zwiedziłyśmy Glenveagh National Park i Castle (czyli pałac o wyglądzie zamku)



Byłyśmy w pałacu w środku, po obejrzeniu wnętrz, ciekawych obrazów, mebli i wysłuchaniu historii o życiu w tym miejscu, o ludziach, którzy tu przyjeżdżali (pisarze, malarze, aktorzy, muzycy) np. Greta Garbo, czy Yehudi Menuhin, pognałyśmy na kawę z pysznymi słodkościami, a zaraz potem zrzucić to podczas ponad godzinnego spaceru po ogrodach zamkowych.
Uwielbiam takie klimaty, chodzenie po ścieżkach, gdzie kiedyś przechadzały się panie w długich sukniach obwieszone drogimi koliami, czytające w zaciszu japońskich klonów, czy dumające w ogrodzie bambusowym. Dom jest świetnie utrzymany, podłogi, meble, książki, naczynia codziennego użytku, wazy, książki, instrumenty, zasłony nawet, wszystko oryginalne. W ogrodzie rośliny mające ponad sto lat, niektóre gatunki ginące.
A na zewnątrz pałacu basen otwarty z podgrzewaną wodą

Ci to mieli życie, czyż nie?
Wracając do mojego własnego, jutro znowu kurs. Już się nie mogę doczekać. Po ich wyjeździe, czyli po 11 rano, zasiadłam do komputera i po kilkunastu minutach sprawdzania poczty i krążenia po stronach, zaczęłam się uczyć. I tak kilka godzin. W ogóle mi nie było żal tego czasu. Ciekawa jestem, jak innym kursowiczom minął tydzień i co nowego wymyśli nasza nauczycielka?

P.S. Wybaczcie, że mnie ostatnio u Was komentuję. Poczytać daję radę, ale komentować to już zupełnie nie mam czasu. Pozdrawiam zbiorowo.
Zdjęcia oczywiście po kliknięciu, powiększą się

środa, 23 lutego 2011

Gdybym byla sportowcem, ale nie jestem

Gdybym jednak byla, przy tej ilosci treningu moglabym startowac na olimpiadzie.
Kursuje sie w kwestii - jak byc lepszym tlumaczem. W polskim jezyku okreslenie tlumacz dotyczy i tych, ktorzy tlumacza teksty pisane, i tych co zajmuja sie tlumaczeniem mowy, na zywo, czyli ktos mowi, tlumacz tez mowi, tylko w innym jezyku. Moze byc symultanicznie, czyli prawie rownoczesnie, z opoznieniem 5 gora 6 slow, ale 'consecutive' (jak to bedzie po polsku?) czyli najpierw mowi jedna osoba, a potem druga tlumaczy, na zmiane. W jezyku angielskim sa na to precyzyjne okreslenia, tlumacz slowa pisanego to Translator, a tlumacz mowiacy to Interpreter.
Na kursie obecnie skupiamy sie na tlumaczeniu na zywo.
Slow mi brak na okreslenie tego, jak jestem szczesliwa i zadowolona, ze moge uczestniczyc w takim treningu. Okazuje sie, ze jest to pierwszy raz organizowane w takim ksztalcie, tak rozbudowane i do tego na zamowienie panstwowe, zeby stworzyc panel tlumaczy profesjonalnych. Jestesmy troche krolikami doswiadczalnymi (zeby nie powiedziec szczurami), ale nic a nic mi to nie przeszkadza, nawet lepiej, bo mamy tez swiadomosc uczestniczenia w tworzeniu standartu dla przyszlych kursowiczow.
Robie dwa kursy jednoczesnie, co jest z jednej strony masakra, a z drugiej daje szerszy poglad na sprawe za jednym zamachem i jednak stanowi oszczednosc czasu i pieniedzy. To drugie chyba wazniejsze. Jest nas wiecej takich 'napalonych', ktorzy przyjezdzaja rano i wyjezdzaja w nocy, ale to wszystko jest tak ciekawe, ze czasu nikt tu nie liczy. Tylko, kiedy sie juz konczy, na chwiejnych nogach sune do samochodu, zeby jeszcze godzine spedzic na dojechaniu do domu. To juz trudniej zrobic, slucham wtedy glosniej muzyki i spiewam (ostatnio po francusku, chociaz nie znam tego jezyka), bo jestem tak zmeczona, ze sie boje, zebym nie zasnela.
W kazdej grupie, i tej rano i tej po poludniu, jest ponad 20 osob. Grupy sie roznia, jest kilka osob tych samych, reszta inna. I tak, mamy przedstawicieli Rumunii, Sudanu, Rosji (Syberii), Slowacji, Iraku, Bulgarii, Litwy, Lotwy, Francji, Hiszpanii, Szwajcarii, Etiopi, Kenii, Brytyjke, ktora tlumaczy na inne jezyki, Polakow oczywiscie najwiecej, na pewo zapomnialam o jakis narodowosciach, ale to pewnie jeszcze wyjdzie w innych notkach. Obie grupy, kazda na swoj sposob - fantastyczne. Ciekawi ludzie, z ciekawym doswiadczeniem, czasem totalnie roznym od naszego.
Nauczycielka jest Niemka, ma na imie Ulrike i mowi idealnym angielskim, bez niemieckiego akcentu. Zajecia prowadzi w zachwycajacy sposob, podpuszacza nas do dyskusji, szukania przykladow, odgrywania scenek, cwiczen roznistych i nie daje nam odpoczac intelektualnie ani na chwile. Jestesmy w ciaglej gotowosci umyslowej. Jedna sesja trwa 3 godziny bez przerwy, ale kawa, herbata w termosach, sconsy i woda sa tam caly czas, w kazdej chwili mozna sobie nalac filizanke, czy przekasic babeczke (sconsy to rodzaj babeczek, ktore sie smaruje maslem, dzemem, mozna tez bita smietana - na moja zgube sa zawsze swieze, pieczone tego samego ranka).
Potem mamy lunch, na ktorym siedzimy grupami, mieszanka kolorow skory, pochodzenia, religii, mozna by powiedziec wybuchowa, ale nic bardziej mylnego, wszyscy mowimy po angielsku i mamy wiele wspolnych tematow.
Na razie nie dostałam żadnej pracy domowej, ale wiem, ze przyślą nam mailem, więc wszystko przede mną.
A dziś w nocy przyjeżdża Kasia z Karoliną, moja koleżanka z Polski z córką, która jest moją chrześnicą. Ale się będzie działo :-)

sobota, 19 lutego 2011

Strzał w kolano, czy wystrzał w kosmos?

Wczoraj odbyła się konferencją, o której Wam mówiłam. Relacja wkrótce. Dzisiaj powrót do rzeczywistości, ścierka, miotła i płyn czyszczący - ot proza życia. Ponieważ zaczynam od poniedziałku kursy, jutro biblioteka, a w środę już przyjeżdza koleżanka z Polski, to dzisiaj muszę posprzątać cały dom. Och, żeby mi się tak chciało, jak mi się nie chce. Zmęczenie mnie dopadło, tym bardziej, że w nocy obudziłam się o 4 i nie spałam do 6, potem się zdrzemnęłam, a teraz jestem nietomna.
Na szczęście urodziny syna się udały. Koledzy przyszli, pobradziażyli, pojedli, popili coli, nie wiem, czy coś spali w nocy, nie pytałam, rano wyglądali rześko, już  pojechali do domów, a ja cóż - do dzieła.

Na ten trening tłumaczy się bardzo cieszę, ale nie wiem, czy sobie w kolano przypadkiem nie strzeliłam. Zapisałam się na dwa, jeden po drugim, dziewięć tygodni, ale dostałam telefon, że one są dokładnie takie same, tylko w dwóch terminach i jak chcę, to moge się zapisać na kurs podstawowy i ten wyższy i zrobić je razem. Jeden jest od 9-12, a drugi od 13-16.30. Pomyślałam, ze jak mam pruć do Letterkenny, pieniądze wydawać, to dlaczego nie zrobić dwóch, przecież nawet na tym podstawowym się czegoś nauczę. I się zapisałam.
Kilka dni temu dostałam informację na temat miejsca, godzin itp, po czym kolejne dwa maile, po jednym na jeden kurs, każdy z 4 linkami do filmów online i do tego lista pytań. I to wszystko trzeba przygotować na przyszly tydzień. Pierwsze filmy nie są trudne, ale lista pytań długa i trzeba pisać odpowiedzi, a na to, nawet jeśli nie trzeba grzebać w słownikach, zejdzie mi trochę czasu. Normalnie miałabym tylko 4 linki i jedną listę, ale że się chciałam popisać, to mam dwa razy tyle. A to dopiero początek, potem nie będzie już tak miło, bo ta firma, która organizuje ten trening to jest killer wśród podobnych.
Na użytek jednego maila i informacji dla koleżanki, policzyłam ile mi w tygodniu zajmie kurs ten podwójny, plus dwa rozpoczęte, plus praca, plus napisanie felietonu i i wyszło mi, że między 50 a 60 godzin.  Luuuudzie.
Chyba jestem powalona na łeb, ale i tak się cieszę, rozruszam trochę szare komórki, poznam nowych ludzi, przewietrzę głowę. Będzie dobrze. .... Będzie???

czwartek, 17 lutego 2011

Sprzedawcy marzeń


Moje dziecko, które już niestety nie jest dzieckiem, wraz ze swoim irlandzkim chłopakiem strasznie lubią podróżować.  Cały rok planują, gdzie też oni pojadą w czasie swojego urlopu. Wymagania mają duże, bo musi być ciekawie, dużo zabytków, galerii, ale i fajne knajpki i miejsca do relaksu.  Dopiero się dorabiają, o ile można tak powiedzieć, bo córka jest studentką, a jeszcze-nie-zięć na początku drogi zawodowej, stąd dodatkowe utrudnienie w klasyfikacji – ma być na ich kieszeń.
Z wielkim zainteresowaniem przyjęli informację, że pod koniec stycznia w Dublinie odbywają się targi turystyczne – Holiday Word Show.   Córka nie mogła się doczekać, kiedy tam pójdzie i nazbiera folderów, miała też nadzieje na specjalne oferty.  Wiadomo, nie ma to jak załapać się na upusty, rabaty i vouchery, chociaż dobra i rzetelna informacja jest chyba więcej warta, bo co komu po darmowym obiedzie w hotelu, jak i hotel, i miejsce, jest do kitu.
Zadzwoniłam do niej na drugi dzień i zażądałam relacji. Najpierw były same zachwyty:
   -   Mamuś, najlepsze było stoisko Słowacji.  Dwoili się i troili, jeden przedstawiciel nas dorwał i najpierw wyciągnął z nas, co najbardziej lubimy, a kiedy usłyszał, że Mark uwielbia piesze wędrówki, zaraz wyciągnął foldery ze szlakami turystycznymi, zasypał nas informacjami, zdjęciami, dołączyła do niego hostessa z tacami jedzenia i wyjaśnieniem - to serwujemy w górach, tamto w gospodach, tak wygląda zakąska do piwa, a piwo kosztuje tyle i tyle… No mówię ci, świetni byli.  Obok mieli sklepik i sprzedawali te pyszne rzeczy – wcale się nie zdziwiłam, że ona o tym mówi tak entuzjastycznie, bo oboje z Markiem, gdziekolwiek nie pojadą, uwielbiają biesiadować i próbować wciąż to nowych potraw i smaków, szczególnie kuchni regionalnej.
   -   A potem poszliśmy do stanowiska reklamującego Saint Lucia.  Przedstawicielka biura turystycznego była tak przekonująca, że gdyby na miejscu sprzedawali wycieczki, pewnie byśmy nerkę przehandlowali, żeby tylko tam pojechać – kontynuowała zaaferowana – to jest maleńka wyspa karaibska, wiesz, w sumie nic tam nie ma, przyjechali ‘sprzedać’ Irlandczykom plaże i pola golfowe, to chyba tylko pogoda mogłaby ich tam przyciągnąć, chociaż też pewnie za gorąco, zaraz by wszyscy podostawali udarów i tyle by mieli z wypoczynku. A do tego ta cena! Tak nas zaczarowała, że przez chwilę myśleliśmy, że nic lepszego nas nie może spotkać niż podróż na tę wyspę – perorowała uhahana. Faktycznie wyobrażenie sobie Wyspiarzy, całych czerwonych od słońca, nas zresztą też, bo po tylu latach tutaj, wcale się nie różnimy w tym względzie, było wyjątkowo śmieszne.
Potem opowiedziała mi ze szczegółami o stoisku reklamującym campery, bo wie, że to jest męża i moje marzenie, żeby podróżować gdzie nas oczy poniosą, takim właśnie domem na kółkach. Tak się rozmarzyłam, że zupełnie nie byłam przygotowana na uderzenie w dumę narodową, tak to nazwijmy, które córka wyprowadziła znienacka.
   -   Ale wiesz mamuś, stoisko polskie to był straszny obciach.  Wiesz, jaki Mark jest napalony na podróże do nas, jak tylko zobaczyliśmy biało-czerwone barwy, od razu pognaliśmy w tym kierunku. A tam dwie znudzone i nabzdyczone babki, siedzące przy jakimś chybotliwym stoliczku, obok wielki facet z wąsami - nasza polska specjalność, pomyślałam, ale postanowiłam powstrzymać się od komentarzy – a na stojakach jakieś przedpotopowe foldery i ulotki, no mówię ci, jak za komuny. Skąd oni je wytrzasnęli? Kiedy byliśmy w Krakowie, w każdej restauracji i innych miejscach uczęszczanych przez turystów, leżały dużo lepsze, na kredowym papierze z pięknymi, kolorowymi zdjęciami, mapkami, aktualną informacją o cenach, transporcie, również prywatnym, zresztą nie tylko o samym mieście, ale i o Polsce.  Na tym stoisku nic się nie dowiedziałam, poza tym, że polskie linie lotnicze to LOT.
Moje dziecko nie ma pojęcia jak było za komuny, a to, co sobie wyobraża, to nuda, szarość, nadęcie sprzedawców i ogólna beznadzieja. Kiedy, więc mi powiedziała, że tam było całkiem jak za tamtych czasów, włosy mi dęba stanęły, bo niby co, nic żeśmy się nie nauczyli, nadal jakaś izba turystyczna wysyła ‘członka z ramienia’ i dwie niemowy?  Mamy w kraju setki szkół wyższych proponujących kierunki dotyczące promocji turystyki, reklamy i marketingu, młodzież aż się rwie do pracy i wykazania nowych umiejętności, a jak przychodzi co do czego, to na takie imprezy nadal wysyłamy dwie ‘panie Jadzie z kolegą Ziutkiem’. Luudzie, to już nie te czasy, kiedy enerdowcy przyjeżdżali na wczasy z przydziału, czy chcieli, czy nie, tu trzeba zawalczyć o klienta.  Tym bardziej, że jeśli idzie o pogodę, daleko nam do Saint Lucii, ale z drugiej strony, jeśli idzie o atrakcyjność zabytków i świeżość destynacji dla eksplorerów z zachodu, których znudziła się już Barcelona i Rzym, mamy nie lada ofertę do zaproponowania. Tylko musimy przemóc niechęć do pokazywania się od jak najlepszej strony.

niedziela, 13 lutego 2011

Zawracanie gitary

Chwaliłam się jakiś czas temu, że pięknie schrzaniłam niespodziankę i wyslałam syna po odbiór przesyłki, która, jak oczekiwałam, była paczką książek, a okazała się jego własnym prezentem urodzinowym, a mianowicie gitarą basową wraz ze wzmacniaczem.
Przetrzymałam go dosyć długo, kartony postawiliśmy w korytarzu i czekały na otwarcie. Do urodzin wprawdzie jeszcze pięć dni, ale już dzisiaj pozwolilismy mu rozpakować gitarę, bo we wtorek ma lekcję gry, pokaże nauczycielowi, pochwali się, on mu ją pewnie jeszcze dostroi, niech ma. W dzień urodzin przychodzą koledzy z zespołu plus dwóch spoza, będą cwiczyć, grać, za dużo czasu spędziliby na dostrajaniu, a tak już wszystko będzie gotowe.
Tak się cieszę z radości Wojtka na widok prezentu. Gitarajest ode nas, rodziców, od Misi i Marka, wszyscy się na nią złożyliśmy, Michalina wypatrzyła w sieci sklep w Niemczech i stamtąd przysłali. Niech mu dobrze służy.

Dzisiaj powinniśmy być na zajęciach w szkole polskiej, ja w bibliotece, Wojtek w klasie, małżon na angielskim. Ale wszyscy się jakoś czuliśmy tak podziębieni, umęczeni tygodniem, szarzy na gębach, że kiedy budzik zadzwonił, nie było komu zarządzić powstania ludu ziemi i zapadliśmy w dalszy sen. Do 10 tej. Ups. Czuję się źle, że nie pojechaliśmy, ale z drugiej strony dobrze, bo się wygrzejemy pod kocem i wykurujemy przed kolejnym zaganianym tygodniem.
Wojtek od godziny gra na górze na nowej gitarze, zaprosił kolegów i dudni, a my oglądamy czeski kryminał z lat siedemdziesiątych 'Trzydzieści przypadków majora Zemana' i popijamy herbatę z miodem i cytryną. Tego mi było trzeba :-)
Czuję się w obowiązku Wam wytłumaczyć, że tak jęczałam nad moim zagonieniem, ale to wynika też i z tego, co mnie czeka - urodziny Wojtka, zaraz potem rozpoczęcie intensywnego kursu dla tłumaczy, a na dodatek przyjeżdża przyjaciółka z córką z Polski. Nagromadzenie przyszłych zdarzeń (a przecież do pracy i na pozostałe dwa kursy też muszę chodzić), daje mi pole do histerii, haha. No, nic, muszę się wziąć w garść, samo się nie zrobi. No, i sama chciałam, to mam.

sobota, 12 lutego 2011

Dzwonnik i pannica Julia stawiają mnie na nogi, chociaż garb tego pierwszego i mnie się udzielił

Ja Was proszę, niech któraś tu przyjedzie i mnie palnie w łeb! Na co mi to wszystko???
Na nic nie mam czasu, od tygodnia nie usiadłam wygodnie w fotelu, nie poczytałam ani książki, ani gazety, nawet nie jadłam porządnego obiadu, bo go nie ugotowałam, a chłopaki uznali, że sobie coś tam usmażą i git. Nie mogłam go ugotować, bo mnie nie było w domu. Ostatnio ze zmęczenia nie mogłam pół nocy usnąć. Masakra.
Po pierwsze praca, wiadomo, trzeba pracować, żeby żyć, więc nie ma co marudzić.
Po drugie kursy, z irlandzkiego, który jest cholernie trudny, nie moge zrezygnować. Im dalej w las, tym gorzej. Wszyscy są tak szczęśliwi, ze ja się go uczę, tak mnie chwalą, tak się rozwodzą nad tym, jakie to wyjątkowe i superowe, że mi wstyd powiedzieć, że mi się nie chce. Zresztą, może to przejściowe? Może wraz ze słońcem mi przejdzie ta niechęć?
Photoshop - bardzo chciałam, ale już widzę, że niewiele się nauczę. Duża rozbieżność wiedzy w grupie. Mam takich, którzy zapominają tego, czego się już nauczyli, a żeby nowy materiał wprowadzić ta wiedza jest potrzebna, wiec im się powtarza i... nie ma czasu na nowy material. Ja zwariuję.
Po trzecie - Konferencja Mediów. W czwartek od 11 do 4 pisałam w Letterkenny przemówienie. Musiałam tam dojechać, 2 godziny w tej i z powrotem. Jakieś zakupy - plus godzina. Czyli od 10 do 6 nie było mnie w domu. Wróciłam zmęczona i skołowana. A to przemówienie muszę jeszcze raz przepisać, uzupełnić, bo mam pomysł na nowy paragraf i się go nauczyć. W piątek cały dzień na tej cholernej konferencji i po co? Zmienię świat? Będę słynna i kochana? Będzie z tego praca? Wątpię. Ech, a takie fajne książki czekają w kolejce do czytania.
Chyba więcej uśmiechu i miłości miałabym z tego, że zostałam w domu i coś fajnego ugotowałam, a potem miałam czas usiąść z moimi chłopakami i niespiesznie zjeść. Bo na takich konferencjach, wiem z doświadczenia, ciekawych ludzi się nie spotyka, a jak tak, to i tak nie ma jak z nimi dłużej pogadać. Myślę, że korzyść społeczna jednak znikoma, a nieobecność w domu, nie do zastąpienia.
Nie to, żebym jakiś stary kapeć była, ale zauważyłam, że mi się życie rodzinne rozchodzi jak guma w starych gaciach, bo mnie nie ma, niedopilnowane, palenisko wygasło, chłopaki robią sobie jakieś kawalerskie jedzenie i w ogóle źle to wygląda.
A ja mam garba ze zmęczenia, jak ten dzwonnik z Notre Dame. Żebym jeszcze tak pięknie umiała śpiewać jak Garou. Wkleję tu, dla swojego relaksu i Waszego, jeśli znajdziecie cierpliwość, zeby tego posłuchać, piosenkę z musicalu Notre Dame de Paris. Zapoznała mnie z nim przyjaciółka Milena i od tego czasu jestem jego wielką admiratorką. Słucham płyty przynajmniej raz w miesiącu.

Drugą płytę z musicalu Romeo i Juliet, o którym też mi powiedziała milena, kupiła mi Blueberry. Albo na odwrót, już nie pamiętam. Dziękuję

Jak to zwykle bywa, kiedy już jestem przygięta do ziemi i na nic nie mam siły, muzyka stawia mnie na nogi. Od razu wynalazłam niezwykle energetyczny utwór z Romeo and Juliette i też wklejam. Posłuchajcie i Wy, najlepiej niezwykle głośno

poniedziałek, 7 lutego 2011

Kreativ Blogger czyli 7 rzeczy, których o mnie nie wiecie i 3 nominacje

Dr_Ewa999 wyróżniła mnie Kreativ Bloggerem (tutaj jeszcze niewiele ludziaszków zagląda, ale na bloxie mam całkiem spore grono kuleżanek).
Zabawa polega na tym, że w ślad za nagrodą trzeba wymienić 7 rzeczy, które o mnie jeszcze nie wiecie.
Hmm, trzeba być twardym nie miętkim, zaczynam:

1. Panicznie boję się wszelkich węży, żmij i wężopodobnych. W każdym razie w Australii żyć bym nie mogła.
2. Jestem rozsądna w kupowaniu ciuchów tylko dlatego, że jestem XL i ciężko mi coś naprawdę fajnego kupić
3. Nienawidzę zakupów, chyba, że są to książki, filmy lub muzyka.
4. Uwielbiam czytać nie tylko książki, ale i prasę, magazyny, tygodniki, dzienniki, działa na mnie niesamowicie zapach farby drukarskiej, tej gazetowej. Idalne przedpołudnie czy lunch to kawa, croissant lub bagietka z szynką oraz plik gazet. Przy czym informuję, że nie jestem frankofilką i nie mieszkam we Francji, jakby to mogły wskazywać te croissanty i bagietka.
5. Płaczę na filmach, czytając książki, oglądając zdjęcia maltretowanych zwierząt, ale też kiedy Polacy zdobywają złote medale lub ktoś ratuje czyjeś życie i pokazują go w TV. Dużo płaczę, ze szczęścia, smutku, wzruszenia, wdzięczności, miłości itp
6.Nie palę od 14 lat, ale kiedyś paliłam jak smok, paczkę dziennie, najchętniej mentolowe Marlboro, Salemy lub takie długie czarne, jak się one nazywały? Gdyby nie moja silna wola, która w wielu przypadkach okazała się słaba, ale o dziwo w tym akurat nie, paliłabym nada, bo mi się to podobało jak cholera. Tylko smród nie. Odkąd zdecydowałam, że nie palę, nie wzięłam do ust ani jednego papierosa. Bez żadnych tebletek, plastrów i innych cudów na kiju wyciągających od ludzi pieniądze. Ale wiem, że gdybym zapaliła,  prawdopodobnie w tydzień wróciłabym do nałogu.
7. Te węże z punktu pierwszego to nic, najbardziej boję się meduz. Do tego stopnia, że chociaż pływanie w morzu sprawia mi organiczną przyjemność, do ciepłej wody nie wlezę, bo tam już czają się galaretowate potwory. Kiedyś męzowi weszłam na głowę w histerii. Na szczęscie było to 22 lata temu i 22 kilogramów temu.

Mam wyznaczyć 3 osoby:
Mariola Zaczyńska
Dublinia
Veanka

I wy dziewczyny wyznaczcie 3 osoby i podajcie 7 rzeczy, których o Was jeszcze nie wiemy. No, i chyba trzeba powiadomić tych, którym przyznaliśmy Kreative Bloggera, pewnie i ten obrazeczek trzeba by w bocznej szpalcie umieścić. To tyle :-)