środa, 15 czerwca 2011

Wydarte naturze

Kiedy słyszę w telewizji polskiej debaty o In vitro, o tym, że finansować to nie, a tak w ogóle to nieetyczne, bo tylko naturalnie to jest dobre, a te procedury do wymysł siły nieczystej i ingerencja w dzieło Boże, w Jego decyzje, której matce się dziecko należy, a której nie – nóż mi się w kieszeni otwiera.
Wprawdzie nie znałam nigdy żadnej kobiety, która by się poddała zabiegowi In vitro, ale tak po ludzku, po prostu, jako kobieta i matka, osoba, która wie, co to znaczy nosić dziecko, urodzić, wychowywać, opiekować się, protestuję przeciwko takiemu pojmowaniu sprawy. Ciasne umysły niektórych ludzi tym bardziej mnie przerażają, odkąd poznałam kobietę, która o możliwość zajścia w ciążę i urodzenia dziecka walczy od wielu lat.
Nazwijmy ją Marie, znamy się od wielu lat, do tej pory miałam ją za niezwykle rzutką bizneswoman, co to ‘kulom się nie kłania’ i nawet w tej recesji sobie radzi, mało tego, trzyma dom żelazną ręką, wszystko na czas, posprzątane, a i niespodziewanych gości potrafi przyjąć obiadem z trzech dań. Przy tym wesoła, życzliwa, nigdy żadnych much w nosie, zadbana, drobniutka – idealna kobieta. Jej mąż świetny facet, razem prowadzą biznes, kochają się, odnoszą do siebie z szacunkiem, niepijący, niepalący, niedawno wybudowali piękny dom. I tylko dzieci brak. Wcześniej tego nie zauważyłam, bo znałam ją tylko z kontaktów klient-dostawca, ale z czasem się zaprzyjaźniłyśmy i zaczęło do mnie docierać, że ona jest niezwykle dobrą ciotką dla swoich bratanków i siostrzenic (stąd dom pełen dzieci), ale z jakiegoś powodu własnych nie ma. Myślałam – ma czas, młoda jeszcze, ale i to okazało się złudzeniem, bo młodo to może i wygląda, ale tak naprawdę, to właśnie jej stuknęła 40-tka.
Któregoś dnia sama zagaiła o tym, że ma problem z zajściem w ciążę. Właśnie sięgała po mleko do kawy do lodówki, a tam bateria leków – złapała mojej spojrzenie i poczuła w obowiązku wyjaśnić. Nie może zajść, a jak zajdzie, nie może utrzymać, już raz była dość daleko w ciąży, jednakże w trzecim miesiącu straciła i już nigdy jej się nie udało tak daleko zajść. Kilka poronień, kilka prób In-vitro, możliwości zaczynają się kurczyć, już prawie żadna klinika nie chce podejmować się kolejnych prób. Ni stad, ni zowąd poprosiła mnie o to, bym pojechała z nią do Belfastu, bo tam jeszcze zgodzili się przeprowadzić badania i kolejną próbę, czy dwie. Jakże mogłam jej odmówić?
Do kliniki zajechałyśmy wcześnie rano, zostałyśmy przyjęte przez niezwykle przyjazną i taktowną recepcjonistkę, skierowała nas do poczekalni, a tam na ścianach same zdjęcia matek i dzieci. Nie wiem, czy to jest właściwe, żeby tak ludzi bombardować niemowlętami, kiedy oni mieć ich nie mogą, ale z drugiej strony może to taki sygnał – z nami masz na to szansę? Nie wiem, nie mnie oceniać. Bez zbędnego oczekiwania i nerwów zabrali Marie do gabinetu, gdzieś tam w czeluściach budynku, a ja zajęłam się sobą i swoimi myślami. Nigdy się nie zastanawiałam nad tym, że posiadanie dziecka to błogosławieństwo i wielki przywilej. Trochę kłamię, bo straciłam swoje pierwsze i to pod koniec ciąży, ale chyba wypieram ten fakt, bo to jednak duża trauma była. Potem jednak urodziłam córkę i cudem, bo lekarze nie dawali szans na drugie (a jednak) – syna. Czuję się kompletna, ale wtedy naszło mnie nagłe olśnienie - jakbym w łeb obuchem dostała – kobieto, ale z ciebie szczęściara. Niestety najtrudniej zdać sobie sprawę z rzeczy oczywistych. Spojrzałam na kolejne pacjentki, które doszły do poczekalni, na mężczyzn, którzy boją się już mieć nadzieję, na te dziewczyny, które mają walkę wypisaną na twarzy i to mocne przekonanie widoczne w całej ich postawie – uda się, nie ma innej opcji! Szacun, nie wiem, czy byłabym taka zdeterminowana przy jednoczesnym braku oznak depresji, czy załamania wiary w to, że się uda.
Marie wyszła cała blada. Okazało się, że lekarz nie jest zadowolony z kuracji, bo trzeba wam wiedzieć, że to nie tylko czary mary rąk lekarskich i probówki, ale wiele tygodni, jeśli nie miesięcy przygotowań przed godziną zero. Marie ma tabletki, jakieś zastrzyki, poza tym trzyma swoje łono cały czas w ciepłym kokonie (butelka z gorącą wodą i koc), do tego jakieś masaże stóp u chińskich specjalistów, jakieś zioła, pite rano na czczo, suplementy czegoś tam, a to wszystko wstrętne w smaku, bolesne, w najlepszym wypadku niewygodne i niepraktyczne. Bo ona cały czas pracuje, a te wysiłki nie mogą poczekać na koniec pracy, tylko w trakcie lata i popija tabletki, zawija się w ciepłe i cuda wyprawia, żeby tylko mieć dziecko. Zasugerowałam jej w pewnym momencie, że może powinna adoptować. Ona na to, że owszem, jeszcze dwa razy i koniec, potem skoncentruje się nie procedurze przysposobienia. Już ma wypełnione dokumenty i jakieś obserwacje psychologiczne zaliczone. Czyli nie zasypia gruszek w popiele. Dzielna Marie. Spojrzałam na nią i się zawstydziłam, że sobie tak żyję jak pantofelek i wszelkie dobroci natury przyjmuję jak rzecz oczywistą.
Panowie politycy, etycy, księża i panie z trójki kościelnej – wara wam od łona kobiety, która szuka wsparcia w zdobyczach współczesnej nauki i medycyny. Gdyby Bóg nie chciał zapłodnienia In vitro,  nie dałby ludziom takiej wiedzy.

piątek, 10 czerwca 2011

Sebastian dał czadu, lenistwo się kończy, a zebranie było mocno dziwne.

Tydzień minął mi za szybko. Zawsze tak jest, kiedy u nas bank holiday, czyli poniedziałek wolny, wtedy wtorek wydaje mi się poniedziałkiem itd, a w piątek jestem zdziwona , że to już weekend. Tym bardziej, że środę miałam przepracowaną niezwykle intensywnie, aż do 10 w nocy i do tego tak forsująco, ze się w czwartek ruszać nie mogłam - odezwał się mój kręgosłup. O ja głupia.
Muszę się Wam pochwalić, że trzymam się diety, raz się złamałam, ale to nie do końca ze swojej winy. Pojechaliśmy do 'gminy' popracować nad pewnym projektem i tam, chciał nie chciał, z braku czasu, zamówiliśmy pizzę z Domino's. Naprawdę już na pysk leciałam z głodu, a nie było możliwości wszystkiego rzucić i udać się w rajd po mieście w poszukiwaniu sałatek, zresztą gdzie ja bym sałatkę o tej porze, na wynos? Nawet do chińczyka nie było czasu jechać, chociaż pewnie dałoby się coś zdrowego znaleźć, ryż gotowany i warzywa. Poza tym, mając to wytłumaczenie, postanowiłam pójść na całość, bo taka pizza urosła w moich wyobrażeniach do czegoś, o czym marzę, śnię i nic lepszego by mnie w życiu nie mogło spotkać. I dobrze się stało, że ją zjadłam, bo teraz wiem, że to były jakieś rojenia o moim 'poprzednim życiu', że wcale ona mi tak nie smakowała, że dużo lepiej czuję się po naszych lekkich posiłkach i wcale nie będę za nią tęsknić. A jak już, to sobie zrobię własną, z lżejszym serem, może mozzarellą light, warzywami swoimi i w ogóle całą light, a na pewno smaczniejszą.
Ot, i w ten prosty sposób uwolniłam się od głupich marzeń o jedzeniu. Czasem tak lepiej, niż wyolbrzymiać coś sobie we łbie i się męczyć. Wcale jej dużo nie zjadłam, chociaż miałam w planach całą (małą) wtranżlolić. Nie chciało mi się.
Wczoraj zadzwoniłam do pracy zapytać o moje godziny  na przyszły tydzień i poproszono mnie o uczestniczenie dzisiaj w zebraniu wszystkich pracujących w kafejce, gdyż okazało się, że ostatecznie będzie nas cztery. Dwie na zmianę w kuchni i dwie na zmianę do serwowania. Ucieszyłam się, bo już mialam wizję siebie zajechanej w tej kuchni na amen.
Poszłam tam dzisiaj, nie spodziewałam się oklasków na przywitanie, ale takiego chłodnego przyjęcia też nie. Jedynie nowa kobieta się do mnie przysiadła, kiedy sobie zrobiłam kawę w oczekiwaniu na zebranie, pozostałe dwie panny dziewanny wyszły palić bez słowa. Myślałam, że to wszystko skierowane przeciwko mnie, że się odważyłam głupia iść na zwolnienie, a potem na tygodniowy urlop, ale przebieg spotkania utwierdził mnie, że wprawdzie cześć zachowania trzeba zrzucić na karb focha na mnie, ale większa 'wina' leży po stronie tej nowej, bo coś się stało złego w kuchni poprzedniego dnia i musiały sobie to wyjaśnić. Ja nie wiem prawie nic, tylko tyle, że doszło do kłótni, bo jedna z nich zaczęła pomiatać drugą, wykorzystywać swoją wiedzę kuchenną (ale to nie jakaś 'Gesslerowa', żeby wam to do głowy nie przyszło, normalne dziewczę z ichniejszej szkoły gastronomicznej) przeciwko tamtej, którą to wiedzę tajemną ma znikomą. Generalnie, nie wiem, czy zauważyłyście, im ktoś ma mniej we łbie, tym większa eskalacja nękania, a jak się takie dwie do kupy zbiorą, to już w ogóle kicha. Z braku laku, czyli mnie, wzięły się za tę drugą kobietkę, a ona od razu w płacz i do kierowniczki zamieszania pobiegła na skargę. Dzisiaj musiałam wysłuchac elaboratu rudej, jak to nie można brać do siebie krzyków na kuchni, bo one wynikają ze stresu i wszystko powinno pozostać w rodzinie, wyjaśnione po zajściu. Matka chrzestna kurna jej mać. Ani przepraszam, tylko uważaj, nie wynoś tego poza nasz krąg, ona jej normalnie pogroziła palcem. O żesz ty, pomyślałam i sobie zapisałam to 'ku pamięci', żeby mieć na nią oko.
To mam wesołą perspektywę powrotu, nie ma co.
Byle do sierpnia, wtedy kończy mi się kontrakt, mogą mnie w nos pocałować.
Dobrze mi zrobiła ta przerwa, złapałam dystans do nich wszystkich, bo już był taki moment, że wpadałam w takie doły na myśl o tej pracy, że światła w tunelu nie widziałam. 
Dzisiaj oglądałam Opole, nie za bardzo rozumiem formułę tego festiwalu, konkurowanie Farny z Rodowicz i stanięcie w szranki Zakopower wraz z dużo gorszymi wykonawcami, ani dla Karpiela Bułecki prestiż, ani dla tamtych szansa na wygranie, bo Sebastian tak zaśpiewał, że aż włosy na karku stają. A jaki on przystojny, ech

wtorek, 7 czerwca 2011

Śniadanie, w karty granie i smutek wielki - jak w kalejdoskopie

Gdyby to był post pisany w niedzielę, pewnie byłby pełen ochów i achów i perlistego śmiechu, ale jak zwykle po wyjeździe córki, smutek wielki. Taka żałość, co mi serce kraje.

W piątek w nocy przyjechała. Późno, więc tylko zamieniłyśmy kilka zdań i poszła spać. Ale i tyle starczyło, żeby mnie do łez rozśmieszyć. W sobotę, jak to w sobotę, kiedy ona jest, śniadanie i Na Wspólnej, przegląd tygodnia - siedzimy przy talerzach z piętrowymi kanapkami, które jemy nożem i widelcem (cienki kawałek chleba, w lecie najczęściej pełnoziarnisty ze słonecznikiem, do tego troszkę wędliny, czasem jakieś sery, a na wierzch pomidory, ogórki, rzodkiewka, szczypior, bywa że i papryka), oglądamy co oni tam wyprawiają wznosząc okrzyki - patrz, zaraz Adam zrobi dzióbka, o jest dzióbek i się zaśmiewamy przedrzeźniając dzióbko-twórcę, albo jest jakaś tam scena i Miśka krzyczy - o nie, nie mogę na to patrzeć, powiedz mi, kiedy on/ona sobie już pójdzie... Takie nasze rytuały śmiechowe.  Potem myk na TVN24 na Drugie Śniadanie Mistrzów - moja pozycja obowiązkowa. Zaraz po programie organizujemy się na zakupy i planujemy, co ugotujemy. Kiedyś jeszcze piekłyśmy, ale tego weekendu nie, tylko jogurt naturalny i fura owoców, muesli, miód. Grzeczne dziewczynki. Wieczorem przeważnie karty, przychodzi Marek. Tym razem też. Ale mamy śmiechu, kiedy nie możemy się doliczyć punktów, albo chcemy ugrać 150, a okazuje się, że brakuje jednego punktu (ostanio rżniemy w Tysiąca) A rano śniadanie, nasz ukochany wspólny posiłek, bo w niedzielę i mąż jest, czyli wszyscy obecni, czasem nawet Marek dołącza.
Uwielbiam tę porę, bo wszystko w tym dniu zdarzyć się jeszcze może, tyle planów można robić, pod wieczór to już schyłek, coś się kończy. Dlatego może śniadania kojarzą mi się lepiej niż inne posiłki.
Dzisiaj, w dzien wyjazdu, to już od pierwszej jestem niespokojna, co psuje pół dnia jeszcze spędzonego razem, bo córka wyjeżdża przeważnie wieczorem. Ot, i kolejna wizyta zakończona. A ja już liczę dni do jej przyjazdu. I tak już całe życie.

P.S. Na górze zdjęcie śniadania poniedziałkowego, z bukietem pierwszym ogrodowym (mąż wstał przed nami wszystkimi i nam taki stół przygotował), a niżej niedzielne, okazalsze, bo nas było więcej.

piątek, 3 czerwca 2011

Żałosne dieto-branie, walka trwa, ale jęczeć wam nie będę.

Koniec rumakowania. Jęczeć nie będę, może troszeczkę. Czytam o diecie, która dla mnie będzie najbardziej właściwa. Trzeba wziąć wszystko pod uwagę, także żeby zakończyć dyskusję o Dukanie oświadczam, że nie mogę przejść na dietę proteinową wykluczającą węglowodany i już. Z lekarzem rozmawiałam, z dietetykiem też, nic do tej diety nie mają, to znaczy mnie nie mówili o żadnych zastrzeżeniach, poza jednym, że nie dla mnie, ani dla mojego męża też nie. Walka trwa, próbuję znaleźć fajne przepisy na niskotłuszczowe, niskocukrowe, ale zbalansowane posiłki, a nie wykluczajace jedną czy drugą składową. Na razie poległam, bo stron w internecie tysiące, a ja nie mam czasu godzinami tego czytać. Próbuję, ale wyników w sensie ułożonego menu jeszcze nie ma. Znacie jakieś fajne przepisy to mi może podrzućcie, bo ja naprawdę teraz to najchętniej bym w ogóle do kuchni nie wchodziła, taki mam kryzys. Wszystko mi się wydaje nie dla mnie do jedzenia. Wiem, że tak nie jest, ale się boję normalnie cokolwiek jeść.
Poza tym dostałam urlop jeszcze na tydzień. Nie będę leniuchować, bo nie mogę. Ułożyć mi trzeba plan ćwiczeń, wdrożyć w życie no i mam jeszcze jedno miejsce, gdzie muszę troszkę popracować. I dobrze.
Paradoksalnie im mniej jem, tym mam więcej energii. Roznosi mnie normalnie, mam nadzieję, że to nie tylko dzisiaj. Może też dlatego, ze córka przyjeżdża dzisiaj, a nie widziałyśmy się miesiąc. Dłuuuuugo. Kocham te moje dzieci jak wariat i lubię je mieć blisko, wszystkie cuzamen do kupy.
W dzień dziecka byliśmy z synem na Kacu. W kinie :-) Wkrótce umieszczę tu felieton na temat naszej wyprawy, więc się dzisiaj rozpisywać nie będę.
A tak w ogóle to widzę wyjście z doła, boleć mnie przestało, tak zmęczeniowo jeszcze tak, ale nie od rana do nocy. A poza tym trzeba byc twardym nie miętkim i się nie dać temu całemu odchudzaniu, to w końcu ja muszę kontrolować życie, a  nie ono mnie. Rzekłam
P.S Przeczytajcie o mojej jednodniowej pseudo popularności TU, śmieszne.

wtorek, 31 maja 2011

Zabiezpieczam tyły, załamuję ręce i łaknę - a w tym wszystkim pozostaję bez odpowiedzi

Poszłam dzisiaj do lekarza i poprosiłam o zwolnienie do końca tygodnia, do tego mam wizytę konsultacyjną z fizjoterapeutą i może prześwietlenie, ale to dopiero po tej pierwszej. Może coś się wyjaśni, może coś poprawi? Na razie wciąż mam dyskomfort na wysokości łopatek, a do tego straszne napięcie ramion i karku, bo się staram tak trzymać pozę, żeby mnie nie bolało. Poszłam z tym zwolnieniem do pracy, czułam jak mi się wrzody robiły z nerwów, ze muszę to pokazać. K-mać, jak pracowałam, to nigdy nie mieli dla mnie nic konkretnego do zrobienia, musiałam sobie wyszukiwać sensowne zajęcia, a teraz jak mam problem zdrowotny i naprawdę powinnam odpuścić na trochę, to się okazało, że na mnie ta firma stoi i beze mnie to cienko przędą. No żesz... Miny szefowa robiła, poprosiłam, żeby rozpatrzyła wysłanie mnie na urlop, który mi się należy, dwa tygodnie, to bym sobie podleczyła kręgosłup, poszła na kilka sesji fizjo, a ona, że zobaczymy, że mam do niej zadzwonić i tak dalej. Zwariuję.
Dziewczyna w kafejce też nabzdyczona, bo jak byłam już na wolnym, to wymyślili gotowanie zup, pieczenie panini, sałaty z krewetkami i inne uje-muje, a do tego stoliki nakryte ceratą. Bon ton, bułkę przez bibułkę w barze mlecznym. Jeszcze jak im przyjdzie do głowy ubrać mnie w biały fartuch z 'firanką' na głowie, to chyba udaru dostanę. No nic, postanowiłam twardą być nie miętką i nie dałam się 'zgwałcić' na powrót przed poniedziałkiem, w końcu muszę zając się tym kręgosłupem i 'zabezpieczyć jakoś tyły'.

Stwierdziłam, że uwielbienie dla słodkości może być takim samy uzależnieniem, jak palenie, czy picie. Normalnie przechodzę teraz syndrom odstawienia, aż mi się czasem ręce trzęsą do słodkiego. Jak mogę (mogłam) jeść, to nie wpierdzielam non stop, ale jak sobie powiedziałam, że nie, bo się odchudzam i w ogóle muszę ograniczyć już na zawsze, to mam takie napady, że aż się sama siebie boję. Detox cukrowy przechodzę i źle mi strasznie. Cukierki i czekolada nie tak, ale ciast bym pojadła w każdej postaci, naleśników, placków itp. I powtarzam, zwykle tak wiele tego nie jem, piekłam ostatnio na Wielkanoc, a kupować nie ma gdzie. Ech, radość życia normalnie straciłam. Tym bardziej, że dieta już wprowadzona i na razie nic mi nie smakuje. Bo nie dość, że ma być niezmiernie zdrowo i chudo, to jeszcze niesłono, niesłodko i w ogóle chciałam oświadczyć, że życie jest do dupy.

Dzisiaj zrobiliśmy dorsza zapiekanego w pieczarkach, według książki dietetycznej i cały obiad spędziłam na koncentrowaniu się usilnym, żeby nie zwymiotować (mąż się zajadał, syn też talerz wymiótł). Wiem, że to jeszcze pewnie i psychiczne, że się muszę przestawić, i że to koło zamknięte, bo nie mam radości jedzenia, to nie mam też radości gotowania, zero pomysłów - zero pomysłów, nie gotuję nic ciekawego, to i nie mam radości jedzenia.  Właściwie to chyba bym wolała w ogóle nie jeść. Chyba na tą stołówkę Kosmosu przejdę.
Zeby jakoś się na duchu podnieść, ukroiłam sobie plasterek brie niskotłuszczowego i dwie truskawki do tego. Jadłam powoli, smakowało jak nigdy.
I tylko sie zastanawiam - kiedy ja znajdę nową drogę w tym kulinarnym życiu i nauczę się gotować tak, żeby zupełnie z tej rozpaczy nie oczadzieć?

niedziela, 29 maja 2011

Molekuły, szkielety, ludzi czuwanie, a w tym wszystkim zupa

Już byłam w ogródku, już witałam się z gąską, aż tu jeden telefon odmienił nadchodzący czas diametralnie. W piątek sobie posprzątałam, jak deklarowałam w poprzednim wpisie. Nic nie poradzę, ze nie umiem chorować, kiedy jest brudno. Nie żebym dywany zrywała i koce trzepała, ale kurze zewsząd usnęłam, a na koniec syn umył podłogi. Zrobiłam sobie kawę, zawinęłam w koc, sięgnęłam po najnowszy, trzeci tom cyklu powieściowego Patricii Scanlan, oklepałam poduszki i boczki koca, pomruczałam całkiem jak mój pies Franek, kiedy już wytraca energię i zaczyna wieczorny spoczynek - otworzyłam książkę i .... wszedł mąż z zakupami i komunikatem
  - czy ty wiesz, że u naszych sąsiadów, tych z naprzeciwka, jest 'łejk'?
No żesz kurna, nie wierzę
  -  jesteś pewnien, nie przewidziałeś się? - Pytam z nadzieją, ale tak naprawdę za grosz jej już nie mam.
Dzwonię do przyjaciółki AnneMarie i pytam, kto u Ellen umarł, wiedziałam wprawdzie, że ojciec chorował na raka, ale kto wie. Okazało się, że jednak on, i tak jest 'a wake', i tak powinnam pomóc, coś ugotowac, w ogóle zaoferować pomocne ramię.
Wiem, powinnam jej żałować, ale nic nie poradzę na to, że w tym momencie to ja głównie żałowałam samej siebie. Natychmiast mi się mięśnie karku zbiły w twardą kulę, kręgosłup zaczął napieprzać i tyle miałam z odpoczynku i rekonwalescencji. Rzucilam się do kuchni upiec ciasto z jabłkami, tylko na to miałam składniki, poza tym oni lubią takie, więc bezpiecznie  zanieść. Zaraz po Na dobre i na złe, poszliśmy złożyć rodzinie kondolencje i pomodlić się nad trumną ojca i dziadka. Przez trzy dni cały dom ludzi, taki tu zwyczaj, czuwanie i wizytowanie rodziny. Wiadomo, oni nie mają głowy do niczego, i tak wiele do załatwienia, bo pogrzeb itd. Zaoferowałam garnek zupy na następny dzień. Zaraz po wyjściu z domu 'łejkowego' musieliśmy pognać do sklepu, bo na trzy osoby to ja warzyw miałam, ale na wielki gar zupy, na wiele osób to nie bardzo. Mąż litościwie zaoferował, że zrobimy ją razem tego jeszcze wieczora. Posiekaliśmy, nawaliliśmy różności do gara i wreszcie po 22-giej usiadłam poczytać, pilnując zupy oczywiście. Mąż się zadekował w pokoju na telefonie z siostrą, a ja przy komputerze, na kolanach na podstawce, którą tutaj niniejszym prezentuję (na życzenie raz można :-)



Kto czytał tytuł, pewnie się zastanawia - a gdzie w tym wszystkim molekuły i szkielety?
Ano w tym, że pół soboty przesiedzieliśmy z synem przy stole w kuchni, popijając wespół zespół kawkę, uczyliśmy się do jego egzaminu z science czyli biologi-chemii-fizyki w jednym przedmiocie, tak tu jest.
Dla mnie wyzwanie, bo musiałam pytać po angielsku, przetwarzać w swojej humanistycznej głowie na polski (bo co to na przykład jest current w dziale o elektryczności?), żeby to jakoś pokumać i nie dać sobie kitu wcisnąć, czyli złe odpowiedzi wyłowić. Do tego muszę tu wspomnieć, że ja z tych przedmiotów słaba byłam jak herbata babci klozetowej. Na pytanie profesora Sikorskiego z fizyki, o zjawisko energii elektrycznej, powiedziałam, że prąd się tworzy w gniazdku i to mu musi wystarczyć za odpowiedź :-)) Przed synem oczywiście twarz blacha, ale do tej pory mnie mózg boli od przetwarzania informacji podczas naszej wspólnej nauki.
A miałam czytać!!!!

piątek, 27 maja 2011

Domek po grecku, lunch po amerykańsku, a podstawka na kolana całkiem na luksusowo

Po wizycie w szpitalu, gdzie męża szykują do niegroźnej operacji, zabiegu właściwie, pojechaliśmy kupić farbę do naszego nowego mebla w łazience. Właściwie będzie to nowy stary mebel, bo mąż, po nieudanej próbie znalezienia czegoś fajnego, zdecydował, przy mojej werbalnej zachęcie, na wykonanie tuningu szafki, która mamy tam teraz. I tak - dojdą drzwiczki (suwane), inny kolor i ogólna plastyka. Pięknie się zapowiada. Farby do mebla nie znaleźliśmy. Szukam odpowiedniej zieleni, takiej jabłkowej, ciepłej w odcieniu, a panowie sprzedawcy permanentnie wciskają mi jakieś zimne barwy zieleni i uparcie twierdzą, ze to jest to samo. Znalazłam idealny kolor, ale okazało się, że to jest tylko próbka do dużej puszki i na ściany, wersji do drewna nie ma. Ech, muszę szukać dalej, w końcu będę na to patrzeć przez wiele lat, nie ma takiej opcji,żeby kupiła byle co. Za to znalaźliśmy piękną farbę do naszego sheda, czyli komórki drewnianej na zewnątrz. Zawsze mieliśmy kolory drewniane, ale nowa fima na rynku wypuściła piękne kolory śródziemnomorskie, chociaż ja je nazywam 'greckimi' - zielenie, niebieskości, lawendy i takie tam. A dlaczego greckimi? Bo białe domki (takie jak nasz), z kolorowymi elementami to takie greckie. No i stanęło na tym, że skoro mały biały domek w Irlandii, z czerwonymi obramowaniami okien, to strzelimy sobie intensywny, słoneczny niebieski kolor na sheda. A co? Przy okazji zahaczyłam o półkę obok i znalazłam tam fantastyczną podstawkę pod laptopa, na kolana. Wiele ich widziałam, ale jakieś dziadowskie były, a ta ma pod spodem poduszkę wypełnioną kulkami, blat jest antypoślizgowy, z kółkiem na napój, rynienką na dlugopis i uwaga - lampką na wyginanej nóżce - ta dam. Jest superowa i tania. Używam sobie ją teraz i uważam, ze laptop całkiem nie powinien być na 'lapach', czyli kolanach, a na takiej właśnie podstawce. Jaka różnica!!!

Na koniec postanowiliśmy pojechać do Amerykańskiej restauracji niedawno otwartej w Letterkenny. Ciekawosć nas tam zagnała. Do tej pory żałuję. Wystrój nawet nawet, pani wita w drzwiach i nie możesz przekroczyć progu, dopóki się nie zaprowadzi do stolika, jak w najlepszych restauracjach. I to koniec podobieństw. Moze poza ceną, jak z Hiltona. Podają głównie beef burgers (napisałam z błędem 'gównie', czyżby freudowska pomyłka?) i ribs, czyli zeberka. Dobra, amerykańska kuchnia, ale co dla tych, którzy nie jedzą ani beefa, ani żeberek, może jakaś alternatywa? Okazalo się, żę kurczak Meryland, special for today, specjalnie zareklamowany na pierwszej stronie - wybył do Merylandu i go nie ma. Ups, ale wtopa, już na początku rozczarowanie. A wystarczyło zdjąć kartkę. Tłum obsługi, ale z myśleniem jak widać cienko. Okazało się, ze Boston Burger, który spodobał się mężowi kosztuje 10.95 (ceny podaję w euro), z frytkami. Ale mąż nie chce frytek. Nie ma sprawy, nie dostanie frytek, ale zapłacić tyle samo i tak musi. A ja bym chciała zamiast beefa, kurczaka - ok, ale do ceny beefa muszę dopłacić 2 euro. czyli będzie kosztować 12.95 nawet jeśli bez frytek. Dodatkowo cola za 2.50 (w plastikowej szklance), ale dolewka do woli. Ileż można wypić tego płynu? Czepiam się. No nie wiem, jest recesja, super stek wraz z napojem do wydatek od 12-15 euro, z dodatkami itp. Tutaj buła z kotletem, wcale nie jakieś frykasy, bez dodatków jeśli nie liczyć marnego ogórka, z kawałkiem sera to 13.50, z kurczakiem 15.50. Good luck and good bye.
A tak w ogóle to do pupy z takim chorowaniem. We wtorek mąż zarządził sprzątanie szafy - ty nic nie będziesz robić, leż sobie, będziesz tylko decydować co zostaje, a co nie - ale mi relaks. A miałam czytać. w środę musiałam pojechać do Letterkenny, bo miałam zobowiązania, a miałam czytać i chorować. W czwartek musiałam z mężem do szpitala, a miałam czytać i chorować. A dzis muszę trochę ogarnąć dom i będę leżeć i czytać. Może wreszcie. 

środa, 25 maja 2011

Zakupy - domu upiększanie, bez zwolnienia się nie obyło, a panny się nabzdyczyły

Pojechałam do lekarza i jednak okazało się, że to dysk delikatnie się wysunął i naciska na nerwy. Dostałam leki przeciwzapalne i przeciwbólowe oraz na osłonę żołądka i zalecenie do odpoczynku na kolejne 10 dni. Zwolnienie lekarskie stało się faktem. Zaniosłam je dzisiaj do pracy i pannice jak mnie zobaczyły z certyfikatem od lekarza, to się strasznie nabzdyczyły, bo ktoś będzie musiał za mnie pracować w tej kafejce. Głupie pindy, dobrze im tak. Ja się nieźle musiałam nagimnastykować tam nie raz, nie dwa, i chociaż nie raz mówiły, że jakby co to my jesteśmy na górze i pomożemy, a jak prosiłam, to żadna nie mogła.
Mam je gdzieś. Tym bardziej, że dziewczyny z biblioteki zaraz mnie wypatrzyły, wypytały co i jak, a kiedy się dowiedziały o moim kilkudniowym pobycie w domu, ucieszyły się bardzo, bo właśnie przyszła zamówiona dla mnie najnowsza Patricia Scanlan (trzeci tom jej opowieści o dwóch rodzinach z Dublina). Jakbym nie miała co czytać, jak na złość, mam kilka książek zaczętych. Jak znam życie, nie będę umiała sobie odmówić zaczęcia i tej.
Ale, ale, nie o tym chciałam. Chwalić się będę, że na wyprzedaży w zamykanym wkrótce Atlantic Homecare (szkoda, bo to fajny sklep, ale recesja daje się we znaki niestety), a potem w maleńkim sklepiku ze starociami u mnie na wsi, kupilam kilka fajnych rzeczy do domu. Upiększać będę.
A to tego Atlantica pojechaliśmy po drzwi do szafki, którą mąż będzie przebudowywał i upiększał. Ale jak nie kupić takiego cudeńka za pół ceny?


i teraz sobie stoi w łazience na parapecie okna. Najpierw miałam pomysł, zeby w to wsadzić kwiatki, ale teraz sama nie wiem, może tak zostawię.

Kwiatki za to pójdą do tych dwóch pięknych doniczek, które udają filiżanki do herbaty. Ta jest z TK-Maxa, a niżej ze wspomnianego Atlantica

Za to cięte kwiaty z ogrodu będziemy wsadzać do tego pięknego wazonu, też kupiony z półki z zredukowanymi towarami. 
Poniższy misiuś natomiast, został przeze mnie wypatrzony w sklepie ze starociami. Siedzi na książce (która się otwiera i jest świetnym schowkiem na karteluszki czy biżuterię i pod łapką ma też książki. Wszędzie, gdzie się nie udam, wyszukuję 'książkowych akcentów', strasznie się z niego cieszę.

a poniżej piękny kieliszek, niestety tylko jeden, mosiężny osiołek z koszami na grzbiecie i porcelanowe żelazko. Za wszystko, wraz z misiem, zapłaciłam 5 euro. Mogło być pewnie mniej, ale ja się nie umiem targować



A poza tym wspomnę tylko, ze w niedzielę zjadłam dwa irysy makowe i jedną śliwkę w czekoladzie i przeniosłam się do czasów mojego dzieciństwa. Normalnie wehikuł czasu te cukierki.
Idę sobie, bo mi się we łbie kręci od tych leków przeciwbólowych. Za ewentualną nieskładność wpisu przepraszam :-)

poniedziałek, 23 maja 2011

Wiatr wyje złowieszczo, Edyta 'wyje', ale za to pięknie, a ja wyję z bólu.

Boszsz, ale wieje okrutnie. Mówią, że prędkość wiatru osiągnęła już 120 km/h, a ma być gorzej. Zwolnili nas z pracy, bo z dachu budynku zaczęły spadać dachówki, a to jest przecież miejsce, gdzie głównie przychodzą interesanci - do biura po różne usługi, do biblioteki, do informacji turystycznej, którą właśnie otworzyli na lato, no i do kafejki. Nie chcemy, żeby komuś łeb ucięło lecącą lotem koszącym dachówką, więc zwinęliśmy interes i zamknęliśmy przybytek. Mnie w to graj, bo ja jestem 'boidudek' i odchodzę od zmysłów w taki wiatr. Ledwo do domu dojechałam, samochodem rzucało na wszystkie strony. Teraz siedzę i słucham na cały głos piosenki Edyty Bartosiewicz (nagranej do disneyowskiego Kubusia Puchatka)


Piękna czyż nie? Usłyszałam ją kilka dni temu w Wiadomościach i mnie uwiodła. A teraz odgania strachy, bo nasłuchuję cały czas, czy mi dachu nie oderwie. Kiedy mam ją włączoną, udaję, ze nie ma wiatru za oknami.

Strasznie boli mnie kręgosłup, na wysokości piersi, zaczyna się między łopatkami i promieniuje na prawo, aż do ręki. Zaczęło się w te pożary, musiałam coś nadwerężyć. Idę dzisiaj do lekarza, bo spać całą noc nie mogłam, musi byc na to jakaś rada. Leżeć nie mogę, siedzieć trochę, stać najlepiej chyba, bylebym ręką nie ruszała i się nie schylała. Okropne. W nocy wyłam po prostu, a gdybym kichnęła (na szczęście nie), to bym się chyba z bółu zesrała, taki był duży. Czegoś takiego dawno nie przeżyłam, może po operacji kiedyś tam. Aż mnie zaczęło telepać, a potem się spociłam jak mysz.
Musze schudnąć. Ale kurna jak? Mam takie tendencje do tycia, że chyba musze się w ogóle oduczyć jedzenia i energię z kosmosu zacząć czerpać. Tak jak mój nauczyciel Tai Chi. Od czasu jak mi to powiedział, chociaż wiem, że jest takich ludzi wiecej, nie potrafię go poważnie traktować. Bo już wszystko rozumiem, ale energię z kosmosu zamiast jedzenia? Poza granicami mojego rozumu.

sobota, 21 maja 2011

Książki, Wysocki i śmierć - smaki życia

Wreszcie wolniejszy dzień. Nie oznacza to bynajmniej, że mogę się byczyć, a tyle tylko, że mogę spokojnie posprzątać, wstawić obiad i nie muszę nigdzie pędzić. Odpoczynek wojownika, w przerwie w walce o wolność i popłacone rachunki :-) Bo pieniądze może szczęścia nie dają, ale dają wolność na to, żeby robić to, na co się ma ochotę, czyli podróże (o tym mogę jeszcze pomarzyć), kino, teatr, nowe książki itp.
No, to sobie będę zaraz pucować mieszkanie, słuchając audiobooka (tym razem Czarna lista Marininy), wstawię bitki wołowe do duszenia, a o 14tej przyjeżdża koleżanka i będziemy bezkarnie oglądać książki, które zostały wysłane w podarunku dla polskiej biblioteki przez wydawnictwo Świat Książki. A my z Moniką o książkach możemy rozmawiać bez końca i bez obawy, że jesteśmy nudne. Inni czasem się ze mnie śmieją lub z politowaniem uśmiechają i ja to widzę, kiedy zaczynam rozmawiać o przeczytanych powieściach, to rani moje serce, więc czasem nawet nie zaczynam. W przypadku tej znajomości, może wiele nas dzieli, bo Monika dopiero zaczyna swoją drogę w związku małżeńskim, dzieci jeszcze przed nią, żyje w innym stylu, ale za to mamy w sobie tę samą pasję dla książek, filmów, muzyki, samej czynności czytania i macania nowych książek. Namacamy się dzisiaj do woli. Zanim książki pojadą do biblioteki, będę przez nas
wyobracane na wszystkie strony.
A poza tym smutne wiadomości, ojciec mojej przyjaciółki z czasów licealnych zmarł. Poszedł do szpitala na jakiś zabieg w związku z sercem, mówiła mi, ale nie pamiętam, procedura w każdym razie wykonywana często i procent powikłań niewielki, a on się na te kilkanaście, czy kilka procent załapał i dostał najpierw udaru, nie obudził się po operacji, a po 4 tygodniach zmarł. A inni, którzy wraz z nim czekali na ten sam zabieg, pewnie już są dawno w domach. Zycie jest takie nieprzewidywalne. Dostałam wczoraj od niej maila i dzisiaj jej dopiero odpiszę, muszę pomyśleć, co napisać? Jak ją pocieszyć? Pocieszyć? Przecież to się nie da, tak naprawdę nie ma takich słów, które by jej teraz ulgę przyniosły.

Na koniec, zmieniając temat - inna koleżanka powiedziała, że właśnie wydana zostaje płyta Maleńczuka i Psychodancing, cała składająca się z piosenek Wysockiego, ale w nowej, maleńczukowej aranżacji. Tak się cieszę, że aż mnie rozpiera od środka. Uwielbiam i jednego, i drugiego. Niektorzy mówią, że są rozczarowani, bo mało tam Wysockiego, nie ma tej chrypy, nie wywalania flaków, a ja się cieszę, że to tak właśnie, bo jak będę chciała Wysockiego, to sobie posłucham jego głosu, a jak Maleńczuk, to oczekuję, że jednak zrobi to po swojemu, bo dla mnie to artysta wyjątkowy i chcę Maleńczuka w Wysockim, a nie odwrotnie. Hawk.

wtorek, 17 maja 2011

Niezwykła 'cenność' czasu

Zorientowałam się dzisiaj, że mam czasu tak mało, wciąż go dzielę między pracę, moje pasje a rodzinę, że zrobił on się tak cenny, że mi go juz żal na byle co. Kiedyś bez mrugnięcia okiem pomagałam, załatwiałam, dojeżdżałam, całkiem jak doradca kredytowy z ING. Teraz, jeśli to niezbędne i konieczne - pomogę. Ale jeśli widzę, że ktoś mnie o coś prosi, bo samemu mu się nie chce, z lenistwa, bo 'łatwiej, żeby ona to zrobiła', jeżę się i coraz częściej odmawiam. Wskazuję sposób, metodę, jak zrobić i tyle. Nie wyrywam się już tak z pomocą. To samo z pogadankami przy paluszkach i kawie. Jeśli wiem, że rozmowa będzie ciekawa, o czymś, co mnie interesuje, staram się znaleźć czas (Monika, napewno się jakoś spotkamy wkrótce), ale kiedy mam pewność, że to będzie tłuczenie kotka za pomocą młotka - już się tak nie naginam, wolę poczytać, wolę coś fajnego obejrzeć, w necie posiedzieć.
Czy ja się robię sobek i odludek?

sobota, 14 maja 2011

Mój ogon i ja

Moje życie nie zwalnia, wręcz przeciwnie, przyspiesza wciąż i wciąż, o ile to możliwe. A ja wcale tego nie chcę, bo gdybym miała wystarczającą ilość pieniędzy na godziwe życie, siedziałabym i czytała.
E tam, gadanie. Pewnie bym coś znowu wymyśliła.
Tak czy tak, gonię własny ogon, a on się robi coraz dłuższy i mi się okręca wokół nóg, więc ja się kręcę coraz szybciej i głupiej, haha.
Ostatni tydzień był pełen emocji, bardzo mnie to zmęczyło.
Po pierwsze próbowałam pogodzić oba zajęcia, które mam, nie bardzo mi to idzie, wciąż docieram gdzieś na ostatnią chwilę, w wielkim stresie, że kogoś zawiodę, że nie dam rady. Jakoś wyszło, ale mało brakowało, a misterny plan by się obsunął.

Po drugie byłam w szpitalu na tłumaczeniu, cała trauma związana z udarem mamy, jej pobytem w szpitalu, wychodzeniem częściowym z tego - wszystko do mnie wróciło. Taki sam szpital, podobna choroba u pacjenta, podobny jego stan - bardzo to przeżyłam. W trakcie samego tłumaczenia bylam skupiona i pozbierana, aż dziw, że człowiek tak może, ale potem w domu bardzo to odchorowałam. Tym bardziej, ze zdarzyło się coś jeszcze, co dało, cuzamen do kupy, taki efekt, ze wieczorem złożyło mnie z nerwów na amen.
Zaraz przed wejściem do szpitala zadzwonili do mnie z Wojtka szkoły. Zmartwiłam się, że pewnie znowu źle się czuje, albo coś sobie rozwalił. No rozwalił sobie, a jakże - wargę podczas walki z drugim chłopakiem. Szok, nie mogłam uwierzyć - mój syn, taki spokojny (zawsze mi to imponowało), pacyfista, nigdy mu nie imponowali ci, co się z byle powodu szarpią po trawnikach, a tu nagle taki kwiatek. Zostałam wezwana do szkoły, bo wiadomo, muszą z tego zrobić sprawę, dla przykładu. Mój syn zawsze był ponad przeciętnie udzielający się w szkole, pomocny, wiecznie się zgłaszał do jakiś projektów, a to ustawić krzesła przed koncertem, a to zanieść sprzęt do sali gimnastycznej, a to pomalować, a to..... Nic nieważne, bił się z kolegą, trzeba go zawiesić na dwa dni, a w przyszłym tygodniu ma jeszcze 4 dni zostawania na lunchu w szkole, będzie miał zadawane zadania do zrobienia. To mu akurat wyjdzie na dobre. Dyrektorka strzeliła do mnie i do niego przemówienie o tym, jak jest zawiedziona jego postawą, to była chyba najgorsza dla niego kara, bo jemu nie jest wszystko jedno, co o nim się myśli.
Usta miał jak Angelina Jolie. rana pod spodem, postanowiłam pojechać do ośrodka zdrowia pokazać go pielęgniarce. Okazało się, że gorzej wygląda, niż jest.
W domu czekał na niego już,  rozjuszony mąż. Wkurzył się strasznie. Niedawno rozmawiał z nim o tym, co się dzieje w szkole, czy ma jakieś problemy, czy ktoś może się go czepia. Odpowiedział, że wszystko ok. Jak to u nas, mąż najpierw się wściekał, potem z nim rozmawiał, a potem ciągle chodził na góre go przytulać. Dwumetrowego chłopa, haha. Dwa metry ma, ale przecież tylko 15 lat.
Ja niby strzeliłam mowę, ale tak naprawdę nie wiem, o co tyle halasu. Chłopaki czasem tak mają, że się muszą szczepić. Najważniejsze, że sobie wszystko ostatecznie wyjaśnili, nie mają do siebie żalu i sprawa jest definitywnie zakończona. Tak myślę, ale już sama nie wiem, mam rację, czy nie?
Oczywiście biorąc pod uwagę, że nie mamy do czynienia z młodymi bandytami.
Jednocześnie nie bagatelizuję tego wydarzenia, będę się temu przyglądać.
Dzisiaj strasznie zimno, a piec coś nie działa. Mąż wyszedł zbadać sprawę. Dlaczego wszystko musi się chrzanić w weekend? I dlaczego to mnie zawsze kończy się rolka papieru toaletowego w ubikacji?
Napalimy w kominku, będzie fajnie

niedziela, 8 maja 2011

Alleluja i do przodu. Otchłań czeka


Znajoma przesłała mi newsa o tej piosence (dzięki Beato), nie słyszałam jej przedtem, bo i skąd. Radia słucham w necie, kiedy pracuję przy komputerze, ale ostatnio mam fazę na rosyjskie pieśni i piosenki, to nawet nie włączam audycji radiowych. Ale mi się humor poprawił, jakiż to świetny tandem, ten Sojka i Mozil. Sam Czesław budzi u mnie odczucie ambiwalentne, to znaczy muzyka, bo jako on, to same dobre, ale jego utwory pozostawiają u mnie niepokój i jakąś taką beznadzieję międzywojennych czynszówek.

Słucham i zbieram siły na przyszły tydzień. Nawet nie chce mi się myśleć, ile to mam do załatwienia. Kalendarz zapisany ciasno, wręcz co do godziny. Jak tylko pomyślę, dostaję garba. A do tego zaczęłam czytać Dożywocie Marty Kisiel, co pogarsza sprawę w tym względzie, że mnie do tej ksiażki ciągnie, a czasu jakby nic a nic. Trzeba będzie wygospodarować. Jakoś. Alleluja i do przodu, jakby powiedziało Licho z Dożywocia (oraz klasyk Hołownia :-)

Dzisiaj jechałam do Letterkenny do szkoły z Wojtkiem i bibliotekę otworzyć, łzy w oczach pół drogi miałam. To jest to pół, które było dotknięte pożarem - wygląda jak po zagładzie ziemi. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, czarno i ponuro, zgroza człowieka ogarnia.





Mam nadzieję, ze słynna irlandzka zieloność znajdzie drogę, żeby się przebić przez tą martwotę.
Miłego i udanego tygodnia i Wam i sobie życzę. Afirmuję znaczy.
(nie mogę przestać słuchać tej piosenki :-)

czwartek, 5 maja 2011

Serce nie sługa

Tak to już jest, że jak coś się dzieje niedobrego, to los czy jakkolwiek to nazwać, zsyła zaraz coś miłego, zeby jakaś równowaga była. Zaraz po pożarach, same niespodzianki. Od wtorku dostaję książki, a to w prezencie, a to zamówione z Merlina. Nie będę wchodziła w szczególy, bo opiszę to na blogu książkowym wraz ze zdjęciami (dzisiaj już nie, może jutro), wzmiankuję tylko, żeby dac pełny obraz sprawy. Książki w podarunku to dla mnie największa radość, stąd ta informacja na pierwszym miejscu. Tym bardziej, że te podarowane, oprócz od koleżanki stąd, są od osób, których wcześniej nie znałam i przyszły w pakietach pocztą. To takie miłe.

Udało mi się znaleźć irlandzkiego producenta rolet do okien dachowych Fakro, sprzedaż online, ceny duuużo niższe niż w Polsce, a do tego przesyłka za darmo, więc problem światła w pysk od szóstej rano w pokoju córki rozwiązany i to za mniejsze pieniądze niż sądziłam.

Wojtek poszedl na siłownię i nic nie zapłacił, bo z panem, który się siłownią opiekuje, gasił pożar ramię w ramię, od kolegów z pola walki nie biorę - tak mu powiedział, haha. Tu nie chodzi o to, ze to jakiś wielki pieniądz, ale liczy się gest. Chłopak jeszcze większy urósł, jeśli to możliwe.

Przeżyłam kolejny dzień w kafejce, a nie byle jaki to był wyczyn, bo musiałam nakarmić 21 chłopa z kursu 'zacznij swój biznes' - zupa, kanapki i wszystko tymi ręcami. No, niezupełnie, muszę tu wspomnieć o wkładzie zupnym męza, bo mnie myszy zjedzą. On ją zrobił wczoraj wieczorem, ja tylko podgrzałam i kanapki ulepiłam. Nie dałabym rady od rana tych kanapek tyle narobić i jeszcze zupę, nie jestem kuchara tylko jakis dziwny twór kawiarniany bez przeszkolenia. Ale mam ja tam wesoło, co nie?

Powoli dochodzę do siebie, chociaż mam momenty, ze bym się najchętniej połozyła i z łóżka nie wstawała przez tydzień. Ale co zrobić, życie wzywa.
A dla poprawy humoru (na mnie zadziałało), wklejam na dole dwie reklamy serce i rozum, które mi nadała kolezanka Gosia, ta pierwsza chyba jeszcze nieemitowana, polecam, spłakałam się ze śmiechu


poniedziałek, 2 maja 2011

Inferno

(zdjęcie Kei Paterson) To dla tych, którzy nie moga zobaczyc tego na FB

Tylko kilka słów, bo nie moge zebrać myśli i trudno mi o tym jeszcze mówić, ale uznałam,że należy się wam update. To jest treść notki, którą zamieściłam na FB o 2.11 nad ranem:

"ostatnią godzinę spędziłam na kolanach, modląc się do Najświętszej Marii Panny, bo tylko to mi zostało. Mąż i syn wrócili do gaszenia pożaru, bo wiatr podniósł ogień i doszedł do naszych domów. Sąsiedzi przede mną, dosłownie na odległość trawnika i wąskiej drogi, byli zagrożeni, ogień był dosłownie za ich domami. Zanim przyjechała straż, działy się dantejskie sceny, mężczyźni ze szpadlami i ogień, który nie chciał nikogo słuchać. I wiatr, który mu pomagał, jak kamrat w boju. Na szczęście przyjechali strażacy i zaczęli polewać domy, a inne jednostki wraz z cywilami wyrąbującymi krzaki i małe drzewa, gasili za domami. Jeśli jest, to tak wygląda piekło"
Kiedy zobaczyłam języki ognia zaledwie centymetry od domu najbliższego sąsiada, łunę i na jej tle biegajacych ludzi, upadłam na kolana z wrażenia. Trudno jest stac z boku, ale nic nie mogłam zrobić, bo mnie stamtąd przepędzili, kobiety siedziały w domach z dziećmi. Tyle, że moje dziecko i mąż tam byli i ja chciałam razem z nimi, chciałam coś robić, zeby ratować mój dom. Wróciłam do niego, zapaliłam swieczkę i padłam na kolana. To trudno opisać słowami - wszędzie czarny dym i ogień, który spalił najpierw las, a potem całą dolinę i doszedł aż tu. Miasto, a my z tej strony od doliny go rozpoczynamy, stanęło w obliczu takiego żywiołu jak nigdy przedtem. Skala pożaru, jego rozległość (ciągnął się milami), utrudniała strażakom gaszenie, bo za jednym zamachem mieli kilka ognisk do opanowania. Wszędzie gdzie okiem nie sięgnąć był ogień, słupy ognia, aż do nieba, a niebo czarne do dymu. Nie było czym oddychać, ludzie nie mieli masek.
Chłopaki wrócili bezpieczni, wypili hektolitry wody, nie mogli spłukać uczucia spalenizny w gardle. Wykąpaliśmy się, ale mimo 3. nad ranem, nie mogliśmy zasnąć. Niespokojny był to odpoczynek, a już o 6 mąż wstał, nie mógł spać. Martił się, wciąż wyglądał przez okno.
No i jeszcze ta informacja o Bin Ladenie. Dla nas to za dużo dramatu jak na jeden dzień
Helikoptery nadal latają, widocznie gdzieś jeszcze się pali
Napiszę coś jeszcze bardziej skadnego kiedyś, ale dziś to już na tyle. Nie mam siły.

Bardzo dobre zdjęcia, nikt z nas nie miał głowy do robienia fotek, ale jedna z mieszkanek oddalonego osiedla przyjechała i robiła. Te nocne, gdzie widać miasto i ogień za drzewami - to tam gdzie ja mieszkam. Lidl (widać go na jednym z nocnych zdjęć) jest w dole przy głónej drodze, a do mnie jedzie się pod górę, ja właśnie jestem za tymi drzewami, gdzie był największy ogień. Nawet jak teraz patrzę, to mam ciarki.