Wiele lat temu, szukając sposobu na zarobienie dodatkowych pieniędzy w zimie, postanowiliśmy otworzyć stoiska z ozdobami świątecznymi. Były to czasy raczkującego kapitalizmu, czyli początek lat 90-tych, o wielkich centrach handlowych nikt jeszcze nie słyszał, może widywaliśmy je w amerykańskich filmach, ale nie były one jeszcze naszą polską rzeczywistością. Handlowało się na bazarach w centrach miast, tak zwanych Manhattanach, albo w niedziele na specjalnych imprezach handlowych, w Koszalinie była to giełda na Hali Gwardii na przykład. Znaleźliśmy dostawcę pięknych ozdób angielskich i amerykańskich, ręcznie malowane bombki, grube i puchate łańcuchy - złote, moje ulubione różowe z domieszką szarości (tak zwany francuski róż), granatowe, różne bałwanki, misiaczki i renifery, a poza tym kompozycje do ozdoby domu – wiszące kule, bukiety Bożonarodzeniowe do wazonów, koszyki na owoce czy cukierki, stroiki na stół i tym podobne. Wszystko w stylu anglosaskim, u nas w tamtych czasach niespotykanym, wyglądało wyjątkowo luksusowo i niecodziennie. Postanowiłam sama stanąć do sprzedaży, bo zatrudnieni do tego ludzie byli onieśmieleni bogactwem oferty i jej, na tamte czasy, wyjątkowością, nie bardzo wiedzieli, co z tym począć, jak polecać i co odpowiadać na liczne pytania kupujących. Zostali, więc przesunięci do części stoiska z innym towarem, a ja zabrałam się do handlu ozdobami.
Na drugi dzień stawiłam się ubrana w 200 swetrów, grubą kurtkę, opaskę na uszy (czapek nie uznaję, bo kiedy je ściągam, moje włosy wyglądają jak u traktorzysty z PGRu, w dodatku na czole zawsze mam czerwoną pręgę, jak po berecie, jakieś uczulenie czy co?), do tego rękawice, ciepłe kozaki i dwie pary skarpet. Tak ubrana, potoczyłam się jak bałwan, do pracy na stoisku. Nie bardzo mi to pasowało, wolałabym wyglądać jakoś tak bardziej luksusowo, jak ten towar, co go miałam sprzedawać, a nie jak jakaś bazarówa okutana jak na Syberii. Co było robić – „pecunia non olet”. Przy -15 stopniowym mrozie, jakoś trzeba było przeżyć dziesięć godzin na świeżym powietrzu, o wyglądzie wiotkiej kobietki w cienkim futrze i na szpilkach nie było mowy.
Stoję sobie na tym stoisku w centrum bazaru, rozglądam się wokół w wolnych chwilach - po drugiej stronie pan z choinkami (jak znalazł, bo ludzie po zakupie drzewka przychodzili oglądać ozdoby), na lewo sprzęt gospodarstwa domowego, za rogiem zadekował się jumak z perfumami i sprzętem HiFi (dla niezorientowanych jumak to określenie na chłopaka, który handlował towarem kradzionym ze sklepów w Niemczech, nazwa pochodzi od autobusu do Berlina o 15.10, który szybko został nazwany - 3.10 to Yumy), a zaraz obok zaparkowała wielka ciężarówka z basenem pełnym karpi w środku. Z szoferki wysiadła wielka baba, okutana w waciak, z opaską na uszach i pudełkiem gumowych rękawic. Wyjęła składany stolik campingowy, wagę uchylną, miskę plastikową, różową sztuk jeden i kilka odważników. Rozstawiła stoisko i heja handlować. Karpie + baba to nieodzowny, pożądany wręcz, widok przed świętami. Ucieszyłam się, bo w takim otoczeniu, moje towary nabierały jeszcze większego blasku. Przez dłuższy czas byłam bardzo zapracowana, zaczął się duży ruch, wszystko szło jak świeże bułeczki, szczególnie te karpie, czego nie omieszkałam odnotować w głowie, z lekkim ukłuciem zazdrości. Kiedy tylko zelżał napór kupujących, odetchnęłyśmy, ja i baba od karpi, ona się rzuciła do wielkiego czerwonego termosu z żółtym, plastikowym kubasem oraz kanapek w papierze woskowym, a ja do kawy z kubka styropianowego i tacki z kiełbaskami, przyniesionymi przez pracownika z pobliskiego barku. Kawa była wstrętna, z fusami, które, miałam poważne podejrzenia, ale zero możliwości, żeby to sprawdzić, na sto procent osiadły mi w przestrzeniach między zębowych. Posilałyśmy się przez chwilę, zerkając na siebie nawzajem. Miałam wrażenie, że ją skądś znam. Miała okrągłą czerstwą twarz, ale to pewnie od tego mrozu, który już coraz bardziej dawał nam się we znaki. Z przodu brakowało jej jednego zęba. Nieee, jednak mi się wydawało.
Skończyłam jeść, oczyściłam się z okruchów chleba i postanowiłam się trochę przejść dla rozgrzewki. Skierowałam się w stronę karpio-wozu, bo przy okazji postanowiłam zakupić rybę na Wigilię. Kiedy doszłam do stolika, sprzedawczyni zwróciła się w moją stronę z wielkim, szczerym uśmiechem i okrzykiem - Kaśka!!! Przyjrzałam się babinie z pewną trudnością, bo mi ta cholerna opaska zjeżdżała na oczy, nagle mnie olśniło – Kaśka?!?!, nie mogłam ukryć zdziwienia, toż to moja koleżanka z liceum, moja imienniczka, stała przede mną! A ona na to, waląc mnie jowialnie z plaskacza w plecy – nooooo, też się zmieniłaś! Dyplomata czy pokerzysta byłby ze mnie kiepski, wywnioskowałam po tym, co powiedziała, bo zapewne była to odpowiedź na to, co miałam wypisane na twarzy. Wróciłam w amoku na swoje stoisko i zwróciłam się do pracownika, osiemnastoletniego chłopaka, który właśnie opuścił dom dziecka i u nas znalazł swoją pierwszą pracę – panie Przemku, zastąpi mnie pan na pół godzinki? On na to, nie wiedzieć, czemu zadowolony jakiś – pani Kasiu, proszę mówić mi po imieniu, przecież mógłbym być pani synem (wtedy byłam od niego najwyżej 10 lat starsza). Zmartwiałam w zgrozie, odwróciłam się na pięcie i podążyłam natychmiast na przeciwko, do faceta z choinkami, gdzie wiedziałam, że gościnnie rozlewa się wódeczkę do musztardówek. Zdecydowanie musiałam się znieczulić.
Wróciłam urżnięta i załamana do domu, opowiadam mężowi, co za okropność mnie spotkała, a on na to, miedzy atakami śmiechu – cóż chcesz, wyglądasz w tych bałwaniastych ciuchach jak „moja żona Zofia”, a chłopak po prostu za wszelką cenę chciałby mieć rodzinę.
W ramach puenty powiem Wam tylko, że od lat nie jem karpia.
Moim zdanie własnie w tym roku, w ramach rewanżu, powinnaść go sobie położyć na wigilijny stół ;)
OdpowiedzUsuńPost jak fragment ciekawej książki:) tylko nie do końca rozumiem, przez co nie jesz tego karpia od lat, do tej musztardówki i wódeczki szamałaś karpia i cie zemdliło? czy to ten całokształt przygody na mrozie?
OdpowiedzUsuńAurora - kiedy nie lubię, przerzuciłam się na łososia po żydowsku i mi lepiej konweniuje, że się tak wyrażę
OdpowiedzUsuńMonika - nie jem, bo nie lubię, a w tekście miało być na wesoło, że niby z tego powodu, że taka przygoda i karpie. Żaluzji nie paniałaś
A no tak..mówiłaś że za rybami nie przepadasz...przypomniało mi się. Już rozumiem. P.S. jak ci napiszę na private co czytam obecnie to nie uwierzysz..
OdpowiedzUsuńChwałaż Bogu, że trauma nie rozciągnęła się na choinki :D
OdpowiedzUsuńBogu też chwala, że trauma nie naciągnęła się również na ubrania. ;-) czy kiełbaski.
OdpowiedzUsuńKasiu, karpia smażonego na oleju lnianym w wieczór wigilijny uwielbiam.
OdpowiedzUsuńA na wesoło opisałaś, na wesoło! I tak bajecznie obrazowo, jakbym film jaki oglądała! Super. No i się zdrowo pośmiałam.
ha, ha! 100 lat bez karpia życzę:)
OdpowiedzUsuńJa z apelem: poproszę o te śliczne, duże literki, które były we wcześniejszych postach:) szczególnie proszą moje kaprawe oczęta:)
OdpowiedzUsuńUśmiałam się.
OdpowiedzUsuńMoniko - no coś ty, a kiedy ja mówiłam, ze za rybami nie przepadam? Za zupą rybną tak, ale ryby w czystej postaci bardzo lubię. Karpia tylko nie. I owoców morza poza krewetkami i crab claws
OdpowiedzUsuńAgnes - na chonki? Nigdy!!!
Czterdziestko - cieszę się, chciałam, żeby było wesoło, bo mi tutaj jedna taka zarzuca defetyzm, haha
grednello - dożywocia bez karpia!!!
papryczko - nie wiem dlaczego takie małe literki się zrobiły. Wklejałam z Worda, bo napisane było jako felieton dla gazety i może dlatego. Ja też ślepota jestem, więc literki duże również i dla mnie. Na pewno wrócą następnym wpisem.
Takie przeżycie zdecydowanie wymagało porządnego łyknięcia ;)))
OdpowiedzUsuńKen - a jakże, poza tym temperatura otoczenia też tego wymagała, haha
OdpowiedzUsuńten drugi krem dałam na wierzch, a na niego polewę i wyszło świetnie
OdpowiedzUsuńKarp u mnie jest na stole wigilijnym. Nigdy go nie jem, a inni się zajadają. Smażę zawsze na maśle, jest wykwintny:) Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńBatumi - dzięki za instrukcje
OdpowiedzUsuńIva - rybka na klarowanym maśle tylko, oczywizda. Ale u mnie króluje pstąg, a najlepiej sandacz, ale o tego tutaj trudno
Sandacz świeżutki, prosto z jeziora na Mazurach - poezja :)
OdpowiedzUsuńPiękna historia! Się uśmiałam. Ale coś mi jakoś zimno jest, chyba przez ten Twój sugestywny opis zimowej aury. No taka historia to rzeczywiście lekki hard-core nie ukrywam:) A karpie niech sobie pływają wolne. My jemu na Wigilie Karpia Trójkowego:)
OdpowiedzUsuńgrendella - bij leżącego :-( Tak mi brakuje sandacza tutaj, moja ulubiona ryba
OdpowiedzUsuńPapryczko, a jaki to jst karp trójkolorowy?
hahahahaha no to uśmiałam, się jak mało kiedy hahahaha też nie przepadam za karpiem i kupujemy tylko jednego tak dla tradycji, a królują inne ryby na stole:DDD
OdpowiedzUsuńmamurda - u nas jak na złość sklepy irlandzkie sprowadzają karpia dla Polaków i mnie tym karpiem straszą, a ja bym chciała inne ryby i akurat nie ma
OdpowiedzUsuńno tak wyobrażam sobie - jak Alexis Carincton to nie wyglądałaś ale Twoja koleżanka pewnie czuła się podobnie jak Ty więc jest chyba remis.....
OdpowiedzUsuńZaś karpia nigdy nie lubiłam pod żadną postacią, karp jest dla mnie tylko i wyłącznie symbolem świąt, w tym roku postanowiłam pominąć ten symbol bo i tak nikt u mnie go nie spożywa, być może tym samym uratuję jedno karpie życie:)
Szpilka - remis jak cholera, haha. Wiesz jak to jest, człowiek w swoich wewnętrznych oczach widzi siebie lepiej niż w rzeczywistosci, a tu taka skucha
OdpowiedzUsuńHahaha! Miałam kiedyś ogromniasty kożuch, w którym właśnie wyglądałam tak "babowato", ale jak grzał w tyłek (np. w zimnych tramwajach)! Mój mąż jest z Hiszpanii i nadziwić się nie może, jak kobiety w Polsce mogą biegać przy -20 w rajstopkach, kusych spódniczkach i krótkich kurteczkach. A karpia też nie lubię :/
OdpowiedzUsuńasiaya - to wszystko zależy od tego, w jakim wieku. Mając 19 lat w zimę stulecia w Warszawie, popieprzałam po mieście na wysokich szpilkach, w cienkich rajstopkach, krótkiej spódniczce, w rozpiętym futrze i swetrze z oczkami o średnicy telarzyka deserowego. Mój jeszcze-wtedy-nie-mąż patrzył z zachwytem w oczach - jak to się dzieje, że dotarła na spotkanie nie zamarznąwszy przedtem - myślał :-)
OdpowiedzUsuńTeraz bym w ogóle nosa z domu nie wyściubiła tak ubrana, i to nie dlatego, że nie wypada, ale goła na mróz? O nie!
I nie połamawszy nóg na oblodzonych chodnikach!!! :) Masz rację, jakieś są pozytywy stabilizacji :)))
OdpowiedzUsuńasia - o tym to już nawet nie wspomnę, cud po prostu, że się nie połamałam
OdpowiedzUsuń