piątek, 25 listopada 2011

Veni Vidi Visa

Po nieudanych zakupach w sklepach, zasiadłam do laptopa i wyszukałam wszystko, co miałam na liście, kliknęłam, zapłaciłam, potwierdziłam i już do mnie jedzie. Listonosz będzie mnie przeklinał, będę musiała mu jakąś butelkę wina kupić, czy coś w tym stylu. Muszę plotkar popytać, czy przypadkiem pionierem nie jest (pionier to u nas zdeklarowany abstynent).
Dzisiaj wiele do zrobienia. Trochę fizycznej roboty mam w planach, sprzątanko, dobrze mi zrobi, bo od trzech dni siedziałam przy komputerze i mnie już tyłek boli, plecy i kark też. O głowie i oczach nie wspomnę (właśnie to zrobiłam :-)
A wieczorem pomagam przy imprezie w szkole, znowu urządzają Taniec z Gwiazdami dla nauczycieli, żeby zebrać fundusze na szkołę. Będzie się działo. Opiszę jutro.
Tak się cieszę, że mam prezenty kupione i to bez wielkiego wysiłku, poza koncepcyjnym i finansowym. Sklepy o tej porze roku mnie przerażają, a raczej ludzie w nich, im jestem starsza, tym mniej podoba mi się tłum.
U nas teraz sztorm, a właściwie taki wicher (gale po angielsku), do tego grad co kilkanaście minut. Czuję niepokój w nogach, nie lubię.

piątek, 18 listopada 2011

Dzień sądny się udał, a zakupy całkiem nie

Wpadło mi wczoraj tłumaczenie w sądzie. Dawno nie byłam, strasznie się denerwowałam. Wiadomo, jak człowiek zwany tłumaczem tam wciąż przesiadywał, to czułam się tam jak w domu, ale po dlugiej przerwie, do tego w nowym sądzie, bo tam nigdy wcześniej nie tlumaczyłam, nerwy były. Całą noc śniłam, że nie stawiłam się na 10.30 a na 22.30 i woźny powiedział, że mam powalone we łbie. Albo zagadałam się z prawnikiem, sądząc, ze on też do sądu, a on akurat tego dnia nie, więc nie musiał, a ja się spóźniłam. I tak całą noc.
Po 3 byłam wolna. Pomyślałam, że pójdę na zakupy świąteczne, korzystając, że jestem bez rodziny.
Wiecie co? Nienawidzę zakupów. N-I-E-N-A-W-I-D-Z-Ę !!!
W sklepach pełno, ale jakieś gówniane te produkty. Nic, co by mi włosy dęba na plecach postawiło. Jak to się mówi - dupy mi nie urwało. Nic nie kupiłam. Jestem w rozpaczy. Swięta zbliżają się wielkimi krokami, a ja mam tylko książki. Ech.

środa, 16 listopada 2011

Protestować czasem trzeba, tym razem w sprawie molowej

Czytniki uważam za bardzo przydatne, pisałam o tym nie raz. Swojego Marcela mam już od kilku lat, głównie kupuję zagraniczne książki, bo tańsze, ale i polskie od niedawna można już kupić jako ebooki. I tu pojawia się problem, bo one mają zabezpieczenia DRM, które nie dają ich czytać na niektórych czytnikach, głównie tych bez WiFi. Ja nie mam WiFi, bo kiedy kupowałam miały to tylko komputery, nie moja wina, że się pospieszyłam. Z drugiej strony bez przesady, nie można wymagać, żeby co rok kupować nowe urządzenie.
Na stronie Blog ebookpoint.pl można zaprotestować przeciwko takim praktykom. Mają one niby na celu zabezpieczenie przed publikacją piracką, ale można je obejść bez problemu w minutę. Nie wiem, jak, ale są tacy, którzy wiedzą. Nie zamierzam się uczyć, bo ja starej daty jestem i nie marnuję energii na uczenie się, jak ominąć blokady. Ja chcę zapłacić i korzystać.
Jeśli bliski jest wam ten temat, przyłączcie się.

wtorek, 15 listopada 2011

Mąż właśnie otwiera 'lanczówkę', a ja rozmyślam nad bezpłodnością

Mąż ma dzisiaj wolne, a wieczorem wybywa na jakieś szkolenie. Poszedł rano do fryzjera, ale zamknięty, bo jakiś urlop, a on nie lubi zmian, więc ma teraz problem, gdzie pójść?
Strasznie mnie rano rozbawił, bo kiedy spytałam, dlaczego nie był u fryzjera, kiedy wrócił nieobcięty, odpowiedział, że był i poprosił o modelowanie :-)
Ciekawe, gdzie pójdzie, na razie wybył z samego rana do ogrodu, bo sprawa niecierpiąca zwłoki jest. Czuć w powietrzu nadchodzącą zimę, a w ogrodzie pojawiły się pierwsze sikorki. Czas otworzyć stołówkę dla naszych ptaszków zimowych, mamy piękny karmnik przez męza i syna zrobiony, teraz szykowane jest jedzonko (nasz piesiołek Franek dzielnie towarzyszy mężowi w tych przygotowaniach wpychając pysk wszędzie gdzie się da).
A ja piję kawę i rozmyślam nad bezpłodnością i walką o kolejne próby in vitro. Obserwuję to u znajomej i bardzo jej kibicuję. Ma za sobą wiele prób, kilkanaście lat już, najpierw naturalnie, potem in vitro, testy i takie tam, nie będę się mądrzyć, ale nadal nic. Im bardziej chce, im więcej się stara, tym mniej jej wychodzi. Z drugiej strony jest tyle dzieci,  chorych, sierot, które czekają na to, żeby im poświęcić uwagę. Nie chcę tu dotykać adopcji, to jest temat złożony i nie mogę się wypowiadać, bo nie moja to decyzja, kto gotowy, kto powinien czy kto może. Ale gdyby tak pracować z dziećmi w szpitalach, rysować, teatrzyki urządzać itd. W sierocińcach pomagać, na wycieczki wyjeżdżać jako opiekun, udzielać się gdzieś, może ten ból byłby złagodzony, może coś by się uruchomiło, jakieś hormony, co ich wcześniej za mało było? Już sama nie wiem. Tak mi się po głowie tłucze. Po prostu zamiast para w gwizdek, może w jakiś lepszy sposób tę nagromadzoną miłość, chcenie, wręcz pożądanie dziecka, spożytkować? Jeżeli ktoś mówi, że nie ma czasu, jeśli to jedyny argument, to znaczy, że nie ma też czasu dla swojego dziecka, bo ono jest nawet bardziej wymagające. 
Ja nie mogłam mieć Wojtka, lekarz powiedział - pani Kasiu, przykro mi to mówić, ale niech się pani cieszy córką, na drugą ciążę marne szanse. Kupiliśmy psa, miał wypadek, operacja i potem druga - skrócenie łapy. Trzy mięsiące go nosiłam, zmieniałyśmy z córką opatrunki, lasery, opieka nad nim po operacji. Po tym wszystkim okazało się, że jestem w ciąży. Jest Wojtek.
Nie chcę, żeby ktoś myślał, że ja tu się chcę wymądrzać, znam rozwiązania, pouczam - nie, tylko tak głośno myślę.
Tak samo jak z tym telewizorem wczoraj, broniłam się przed 'atakami' beztelewizorowców na mnie, posiadacza. A wyszło, ze atakuję. Nie, ja nie mam monopolu na prawdę, po prostu forsuję swoje poglądy, ale przenigdy nie uważam, że są jedyne słuszne, bardziej chcę zwrócić uwagę na to, że mam do nich prawo, tak jak każdy inny ma prawo do swoich.
Ptaszki już szykują się na lunch. Franek leży na trawie. Ostatnie takie chwile. Czuję w powietrzu śnieg.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Magda M ciągle w formie, a siostry służebnice obudziły we mnie lwa i tak ogólnie - czepiać się będę

Zawsze rano do śniadania włączam sobie Dzień Dobry TVN.
Wiem, wiem, telewizor jest fe, zabiera czas, wprowadza niepotrzebny szum, zaburza logiczne myślenie, jest wcieleniem diabła i inne tym podobne. Niech Wam będzie. Ja go sobie mam, czasem nawet oglądam, lubię różne takie funkcje w nim, typu zmiana kanałów i możliwosć obejrzenia czegoś ciekawego, zasłyszenia wiadomości z kraju i ze świata, albo po prostu zwykłego leniwego relaksu, bo podczas jedzenia to ja nie czytam. Ale oglądać mogę.

Dygresja - a swoją drogą, dziwna rzecz, że ludzie, którzy telewizora nie mają, spędzają godziny cale oglądające seriale na komputerze, mogą one byś sobie nawet durne, ale fakt nie posiadania telewizora czyni z tych ludzi elitę inteligencką, rebeliantów przeciwko papce podawanej przez stacje i takie tam inne bzdury. Jakby nie było wolnego wyboru i pilota w zasięgu, jakby nie można było pudla wyłączyć, albo kanału zmienić. Jakby reklamy zabijały (ja się czasem, jeśli nie odejdę od TV, albo nie czytam prasy w tym czasie, świetnie na nich bawię), a programy tylko dlatego, że są w ramówce stacji, zabijały indywidualność. Ale gapienie się w laptopa lub ekran monitora już nie jest passe.
Koniec dygresji
Po edycji - czuję się w obowiązku dopisać, że nie przeszkadza mi, że ktoś telewizora nie ma, niech sobie ma lub nie ma, ogląda co chce i na czym chce, ale przeszkadza mi, że mnie ludzie szczują, bo ja mam i czasem lubię coś na nim obejrzeć. 
I to już naprawdę koniec dygresji

Słucham z kuchni rano, o czym mówią w DDTVN, czasem fajny przepis, czasem ciekawy wywiad, a czasem nic ciekawego wtedy przełączam na radio. Zależy.
Dzisiaj wstałam wprawdzie wcześnie, ale nic z moich ulubionych rytuałów bezrobotnej kobiety (bez jak bez, ale z domu nie wychodzę wszakże) nie zaliczyłam, bo od rana odbierałam telefony. Ludzie to mają tupet. Co z tego, że jestem w domu, ale przecież nikt bez uprzedzenia i bez ważnego powodu nie musi mnie punkt dziewiąta napadać i zaprzątać swoimi sprawami, tylko dlatego, ze mu tak wygodnie. Czyż nie? Może ja się czepiam? Ale mamusia mnie uczyła, że przed dziesiątą nie wolno nikomu przeszkadzać, chyba, że się człowiek umówił inaczej. Bez przesady, ja nie jestem przecież biuro czynne od 7.
I to nie było nic nagłego, z tego, co się zorientowałam koleżanka zaplanowała sobie wizytę w urzędzie, ale bez języka wiadomo - trudno się dogadać, no to siup, telefon do przyjaciela. Jeszcze chociaż żeby to była krótka piłka - cześć, potrzeba mi przetłumaczyć coś, mogłabyś, daję ci panią. To nie, najpierw pierwszy telefon - jak się masz? Co tam słychać? No żesz kurna, i co ja mam na to odpowiedzieć? Stoję na boso, w koszuli nocnej, bo mam niepowtarzalną 'okoliczność przyrody' czytać do późna, skoro nie muszę się zrywać, a tu takie pytanie.

No nic, tylko spokój może nas uratować. Zen. Ammmmmmmm.
Wzięłam kawę i kanapkę i akurat wpadłam na Magdę M. No nie, bez przesady, ale to już było.
Ale w międzyczasie zdążyłam się umazać jedząc, nie było jak przełączyć, pomyślałam - dobra, przecież i tak nie będę oglądać, praca czeka (tłumaczenie, felieton, inne drobiazgi, blogowanie, jak widać na załączonym obrazku), usiadłam głębiej w fotelu i ..... obejrzałam cały odcinek. Wiecie co, to był całkiem dobry serial. Pamiętam go doskonale, ale drobiazgi mnie zaskoczyły. Dziwię się, że aktor grający geja Sebastiana, miał z tego powodu problemy. Gra go świetnie, nie przerysowuje (akurat wpadłam na scenę pierwszego zauroczenia kolegą z pracy), a do tego każda kobieta, każdusienieńka, chciałaby miec takiego kumpla.
A skąd siostry służebnice w tytule? Ano jakoś mnie szlak trafił, kiedy przeczytałam w Trzeciej Cukierni pod Amorem, że gdzieś tam w Rzymie był dom, gdzie mieszkali księża, a z nimi siostry słuzebnice, bo tam cichutko przemykały, wzrok spuszczały mijając księdza, gotowały, prały, sprzątały, czyli co - darmowa służba dla facetów w sukienkach, co sobie w wolnych chwilach w karty rżnęli. Ale się we mnie zagotowało. Jakoś trudno mi się z tym zgodzić. Rozumiem, że ktoś to musiał robić, nie ludzie z miasta, żeby nie kusić, ale siostry mające powołanie są wysyłane do służenia innym mającym  powołanie, bo ich powołanie jest wazniejsze od sióstr zakonnych powołania, bo oni mogą w książkach i  mieć przyjemności, nawpieprzać się darmowego jedzenia, gotowanego jak? Cudowna moc stworzenia? Nie, te kobiety tam w pocie czoła przy garach. A rano, chyba o 5, do kaplicy, bo potem trzeba innym ważnym żarcie przygotować i gacie uprac. Wrrrrrrrr.
Dzień czepialski mam.

piątek, 11 listopada 2011

Dzień jak prozak

Kochane kobietki, dziękuję za słowa wsparcia, potrzebne mi to było jak cholera. Już trochę lepiej, liżę rany, troszkę jeszcze desperuję, ale przyjechała córka (ona to zawsze wie, kiedy), wróciła z Chin trochę chora, od razu zaczęłyśmy gotować (potrawka i rosół, ale o tym oddzielnie), piec (sernik japoński, czy jakoś tak, ale to tym pewnie też oddzielnie, chyba że zjemy zanim zrobię zdjęcia) i jak to my - gadamy, oglądamy razem House'a przy śniadaniu, gadamy, po prostu spędzamy czas razem. A jak mamy coś do zrobienia, ona na uczelnię, ja do napisania felieton, to sobie siadamy razem z laptopami w kuchni, kawka i tak pracujemy.
W czwartek była tak piękna pogoda, ze się zerwałyśmy na spacer na plażę. Wiadomo, Franka trzeba zmęczyć.
Zawsze zabieramy ze sobą launcher czyli wirzutnik do piłki

Za każdym razem jest walka o to, żeby ją tam nadziać i rzucić, ale to tak tylko pozornie, bo Frank wie, że najlepszy wyrzut jest za pomocą tego 'machacza'
Na początku zabawy trzeba zbudować napięcie, piłka jest dla Frania lisem, ta rasa była stworzona do tego, żeby gonić je na polowaniach, teraz lisy zastąpione są piłkami


Kiedy już 'nadzieję' piłkę na 'wyrzutnik' Franiu odbiega kawałek i cały sobą mówi: no rzuć wreszcie, na co czekasz, nie wiesz jak to się robi, tyle razy z Tobą ćwiczyłem. Rzucaj wreszcie 

 Potem biega z piłką chwilę, aż przynosi z powrotem pod nogi. Wielokrotnie powtarzamy ten schemat

 a przy tym tętent roznosi się taki, jakby to stado koni gnało, a nie nas Franiu z piłką w pysku

 Czas relaksu :-)
Ale się zmęczyłem, czas ochłodzić brzucho na piaseczku i trochę wywalić język - obniżamy temperaturę.


małe drzemanko też się przyda, ale jestem czujny i piłki tknąć nie dam, to słoneczko jest takie miłe


 popatrzcie jak daleko muszę biegać, to nie jest dwa metry w te i we wte, ja na plaży robię kilometry (widzicie mnie, to ja tam w oddali taki mały punkcik)


Ale dzisiaj jest pięknie, a do tego piasek ubity i biega się jak po asfalcie, tylko bardziej miękko.


W tym czasie, kiedy Franio uprawia jogging, my zamiast pójść w jego ślady, rozmawiamy o różnych rzeczach. Tym razem opowiadania jeszcze więcej, bo córka ma wiele wrażeń po wyjeździe do Chin.
A kiedy jest taki dzień, kiedy morda psiaka taka uśmiechnięta a on wybiegany, kiedy córka u boku i względny spokój - to i łatwiej o tych trudniejszych dniach na chwilę zapomnieć.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Life Sucks

Czyli życie jest do bani. Czasami. A czasami nawet bardziej niż czasami.
Nie dostałam tej pracy.
Jakoś nie widzę dla siebie żadnej drogi, już po prostu nie wiem, co zrobić, żeby się gdzieś zaczepić i żeby to nie było jakieś rujnujące nerwy miejsce.
Fajnie było mieć nadzieję przez chwilę.

Mama pojechała dzisiaj do szpitala.
Lekarka rodzinna miała nadzieję, że ją zatrzymają na badania tarczycy, bo do endokrynologa czeka się długo, a w warunkach szpitalnych szybko by ustalili jej leki. Jest po udarze, z opiekunką byłoby trudno jej latać po przychodniach.  Nie zatrzymali, dali jakieś leki i odsyłają do domu. Nikogo to nie obchodzi, ze mnie nie ma na miejscu.
A ja nie moge pojechać, bo zwyczajnie nie mam na to pieniędzy.
A jak pojadę, nie będą płacić mi zasiłku, bo nie mogę opuszczać kraju, a nie przysługuje mi jeszcze zasiłkowy urlop, bo dopiero zaczęłam.
Jak nie będą płacić zasiłku, nie będzie na opłaty, włączając mamy opłaty, które też muszę ponosić.

Mam jakiś kryzys energetyczny, jakbym zupełnie baterie miała na wyczerpaniu. Jestem po serii badań i nic. To chyba w głowie. Tak sobie tłumaczę, bo jak inaczej, skoro wyniki badań bardzo szczegółowe i prześwietlenia nic nie wykazały? A ręki nie moge podnieść jak się nie zmuszę. Nie codziennie tak jest, większość czasu.

No i tak, dzisiaj z tymi wiadomościami to już zupełnie mi się żyć nie chce.
Idę sobie popłakać.

piątek, 4 listopada 2011

Ugotowana na szaro

Wiem, że telewizja sprzedaje bajkę, pomijając oczywiście filmy dokumentalne, reszta jest po to, żeby ludzie zapomnieli o bożym świecie i się zrelaksowali. No, chyba, że ktoś włącza głównie stacje informacyjne, wtedy o relaksie nie ma co mówić, co najwyżej można się wrzodów nabawić. Ale ja nie o tym. Uwielbiam programy kulinarne, jeść powinnam coraz mniej, a najlepiej wcale, bo coś nie mogę schudnąć, to sobie przynajmniej pooglądam. Kuchenne rewolucje są zabawne, czasem straszne, bo jak się widzi tych wszystkich właścicieli restauracji, którzy jakby się uparli rozłożyć swoje lokale na łopatki, to się krzykaczka włącza i chciałoby się wydrzeć na cały regulator – skąd te młotki mają pieniądze na takie restauracje!!!???
Inaczej ma się sprawa z programem Ugotowani, bo tam nie ma specjalistów i ludzi, którzy żyją z gotowania, a domorośli kucharze, którzy wierzą we własne siły i chcę wygrać kilka złotych. Nie jest to suma zmieniająca życia, bo zaledwie 5 tysięcy, ale można sobie za to zmienić coś w kuchni, czy kupić upragnionego robota kuchennego za niemożliwe do wypowiedzenia bez zgagi pieniądze. Czyli warto.
Widzowie w każdym odcinku oglądają cztery osoby z jednego miasta, każda gotuje jednego dnia dla innych, a ci oceniają po kolacji smak potraw i atmosferę wieczoru. Najlepsze w tym jest to, że mamy do czynienia z ‘prawdziwkami’ -  ludźmi, którzy na co dzień robią inne rzeczy, a gotować po prostu umieją i lubią. To jest istota programu - normalni ludziaszkowie, mógłby to być nasz sąsiad.
I tu mam zagwostkę. W jednym z odcinków, a konkretnie piątym tej serii (z Krakowa) wystąpił chłopak, który wydawał mi się wielce interesujący, taki intelektualista, trochę ‘nerd’ czyli kujon, ale z polotem, lubi fotografować jedzenie. On pierwszy przygotowywał kolację, miał wszystko rozrysowane jak powinno wyglądać na talerzu, kiedy inni to zobaczyli (w kuchni leżało), zaczęli sobie z niego dworować, ale zaraz ich zgasił, że on lubi tak mieć wszystko zaplanowane i już. Oglądałam na luzie, bawiłam się nieźle, trochę mnie wkurzało, że tak się mądrzy i krytykuje innych, a to, że smak nie ten, a to, że nie wygląda apetycznie, w sumie czepiał się pierdół i moim zdaniem nie tego, co faktycznie było źle, a tego, co może mu zagrozić.  Ale po co?  Przecież i tak decydują inni uczestnicy zabawy, a nie widzowie?
Program się skończył, chłopak wygrał i tyle go widziałam…. No, niezupełnie.
Innego dnia, podczas szykowania się do wyjścia z domu, jednym okiem oglądałam Dzień Dobry TVN, a tam Ania Szarmach, która wygrała pierwsze Gotuj o wszystko opowiadała o swoim biznesie, który polega na tym, że ona wymyśla menu, wszystko to rozpisuje na kartkach, dokładnie co zrobić, jak połączyć i tak dalej, do tego dołącza się zakupy na ten zestaw obiadowy i wszystko dostarcza się do czyjegoś domu, gdzie gospodyni nie musi się już martwić o to, co ugotować, jak ugotować, a jedynie o to, kiedy (no i o portfel, bo ta usługa jednak kosztuje). Opowiada rzeczona Ania o produktach pierwszej jakości, o tym jak zdobywa coraz to nowych klientów, a ja stoję i podziwiam, jaka to mądra dziewczyna, że potrafi swoją pasję przekuć w biznes i to z sukcesem. Nagle widzę bohaterkę tej historii ze swoim chłopakiem, który robi zdjęcia, cali szczęśliwi i uchachani, a tym młodzieńcem jest nie kto inny tylko tenże sam z Ugotowanych, nasz pan-lubię-mieć-wszystko-rozpisane. Wtedy mi coś tylko zaświtało w głowie, ale w sobotę była powtórka programu o tym gotowaniu i znowu mogłam zobaczyć jak on się w kuchni zachowywał. Czujnym okiem przyglądałam się jak sobie radzi i miałam nieodparte wrażenie, że nie za bardzo, trzęsły mu się ręce, był niepewny, a skóry na kaczce niczym nie mógł pokroić, bo wszystkie noże były nieostre (taki komplet, co ma prawie każdy w domu, a używa jednego ulubionego, kupionego kiedyś na bazarze od Ruskich). Te noże wyglądały na takie, co ich ręka ludzka nie tknęła od czasu wypakowania z pudełka, może jestem złośliwa, ale już nabrałam podejrzeń i trudno, nie da się tego odwrócić. Pomyślałam, że jego dziewczyna, czyli pani Ania, rozpisała mu wszystko po kolei, jak swoim klientom, co robić, jak mieszać i co po kolei dodawać, nawet jak podać na talerzach, a on to zrobił i wygrał. Teraz mają narzędzie marketingowe – z moimi wskazówkami możesz nawet wygrać program kulinarny, zamów menu na miesiąc, a tydzień dostaniesz za darmo. Tak mi to wygląda. Może to nieprawda, może go krzywdzę, ale nic na to nie poradzę, że mam jakiś żal, czuję się oszukana, a tak się cieszyłam, że wygrał, bo podczas programu były o nim różne zdania, taki był jakiś krakowsko-mieszczańsko-przemądrzały. Ja akurat nie mam nic ‘naprzeciwko’, jak mawiała moja koleżanka, dla mnie był naprawdę interesujący. To w czym problem? Ano sama nie wiem. Pewnie jak w tym kawale – po urodzinach w domu jubilata ginie wielkiej wartości pierścień rodowy. Podejrzenie pada na jednego z uczestników imprezy, przyjaciela domu. On się wzbrania, zaklina – to nie ja, jak możecie tak mówić, przecież jesteśmy przyjaciółmi. Oni nadal obstają przy swoim, że tylko on mógł, bo nikt inny nie wiedział, gdzie leży pierścień. Po kilkunastu dniach jubilat dzwoni do przyjaciela i mówi – pierścień się znalazł, przepraszam. Na to ten z ulgą – cieszę się, że tak się stało, możemy nadal być przyjaciółmi. Na to jubilat – wiesz, nie bardzo, sprawa się wyjaśniła, ale niesmak pozostał. 
No właśnie.

środa, 2 listopada 2011

Sól z beczki, czasem solą w oku


Czy możecie powiedzieć, że znacie się na ludziach? Brawo dla tego, kto powie, że nie. Przynajmniej jest szczery i zna swoje ograniczenia. W przeciwieństwie do mnie. Jakiś czas temu byłam tak zadufana w sobie, że myślałam, że nic mnie nie zaskoczy, jestem taka mądra, doświadczona i ‘wiekowa’ (w cudzysłowie, kobieta nigdy nie przyznaje się do wieku), że po kilku spotkaniach wiem, kto jaki jest, mam rentgen w oczach po prostu. Życie weryfikuje takie durne myślenie, czasem boleśnie, czasem śmiesznie. Przypominam sobie o tym w różnych sytuacjach.
Weźmy reality show. Wcześniej Big Brothera, Bar (widziałam tylko pierwszy), Agenta czy ten na bezludnej wyspie, jak mu tam było, nie pamiętam?. Oglądałam je, może nie namiętnie, ale z wielkim zaciekawieniem. Jeśli już zaczęłam, konsekwentnie każdy odcinek. A dlaczego? Nie dla podglądactwa w czystym tego słowa znaczeniu, a raczej dla prywatnych badań nad naturą ludzką. Oglądając można było bezkarnie ćwiczyć rozpoznawanie dobrych i złych. Wtedy to właśnie odkryłam, że chociaż mam mniemanie, że dużo wiem, okazuje się, że nie wiem, że nic nie wiem. Wszyscy ludzie, którzy na początku tych programów wydawali mi się świetni, zabawni i interesujący, okazywali się młotkami wcielonymi i do tego bez klasy. A cisi, z pozoru nudni, wydawało się nijacy, z czasem nabierali kolorów i okazywali się prawdziwkami. Zawsze mi wtedy było wstyd. Pamiętam to, jak siedziałam czerwona jak piwonia obserwując swoich ulubieńców, którzy robią z siebie durniów, a czerwieniłam się jeszcze bardziej, kiedy ci przeze mnie niedoceniani okazywali się wręcz fantastyczni. I to nie w znaczeniu zabawiaczy i show menów, ale w takim czysto ludzkim.
W życiu realnym, ileż to razy myślałam, że dałabym sobie rękę uciąć, że ta czy inna osoba zachowa się tak a tak, że jest świetna, że jest lojalna, że ona to nigdy w życiu, sto procent gwarancji i takie tam inne żenujące oświadczenia. Wtedy mąż mój osobisty zwykle mówi, że moja naiwność nie zna granic. Zawsze się wtedy denerwuję, ale fakty mówią same za siebie -  wielokrotnie nie mam racji. Zatrważająco wielokrotnie. Albo ja jestem do niczego, jeśli chodzi o znawstwo natury ludzkiej, albo ludzie są aż tak nieprzewidywalni.
Najgorzej rzecz się ma, kiedy przyjaciel zawiedzie. Nie miałam jeszcze takiej sytuacji, jeśli idzie o tych najstarszych, najbardziej wypróbowanych (chyba bym zeszła na zawał), ale kilka osób, których zbyt pospiesznie uznałam za przyjaciół, bliskich znajomych powiedzmy, tak mnie sromotnie zawiodło, albo zachowali się tak skandalicznie wobec kogoś innego, że mi klapki z hukiem spadły z oczu i nasze relacje uległy nieodwracalnej degradacji. Z drugiej strony, równie bolesne jest, kiedy ktoś mało nas znający, ale powiedzmy z kręgu znajomych znajomych, działa przeciwko nam, nie mając żadnej wiedzy czy przesłanek opartych na faktach, do psucia komuś opinii i brużdżenia. Znacie to? Doświadczyliście? Jeśli tak, łączę się w bólu, a jeśli nie – wszystko przed Wami, statystycznie każdemu musi się to, chociaż raz w życiu przydarzyć.
Oczywiście są większe i mniejsze tragedie, czasem aż się nie chce wspominać, a czasem huczy o tym prasa. Jak na przykład przypadek agenta Tomka, który rozkochiwał w sobie kobiety, omotał je, a potem okazywało się, że jest funkcjonariuszem czegoś tam. Niby jego praca, ale z punktu widzenia ludzkiego – zdrada. Ałć, boli. A do tego trzeba cierpieć na oczach setek tysięcy ludzi. Albo sprawa Krzysztofa Piesiewicza – ok, dziwnie wygląda ten biały proszek wciągany nosem na zdjęciach, faktycznie głupio trochę, że gdzieś tam go widzieli przebranego w babskie ciuchy, ale nie zmienia to faktu, że każdy ma jakieś tam swoje dziwactwa, jeśli robi coś niezgodnego z prawem, ustalą to odpowiednie organa, a zdrada jest zdradą. Strasznie go musiało boleć, że to kobieta, którą darzył atencją czy może jakiś dobry znajomy wpędzili go w kłopoty. I pewnie bolało na równi z żalem za utraconą reputacją albo i bardziej.
Tak to już jest, że jeśli wszystko w porządku w rodzinie, jeśli mamy oparcie w przyjaciołach, to wszystko inne dajemy radę jakoś pokonać i przezwyciężyć. Ale jeśli coś zaczyna szwankować na tym polu, jeśli wkrada się fałsz albo nielojalność, rani jak cholera i trudno nam się po tym pozbierać. Inna rzecz, że czasem źle oceniamy ludzi z naszego otoczenia, czyli wracam do paragrafu pierwszego. Ileż to razy nie doceniamy jednych, przeceniamy innych, a pomyłki szybko wychodzą na jaw i człowiek zostaje z tą wiedzą zaskoczony i ogłupiały – jak na morzu kołek. Cała mądrość polega na umiejętności oddzielania ziarna od plew. I na ograniczonym zaufaniu do ludzi i do swoich osądów. Nie bez kozery mówi się, że beczkę soli trzeba zjeść, żeby kogoś poznać, a biorąc pod uwagę, że sól niezdrowa, trzeba jej mało używać, wieki to zajmuje. Może być, że idziesz, idziesz i nigdy nie dojdziesz.

poniedziałek, 31 października 2011

Waiting, waiting, waiting, waiting, waiting for something to happen very soon

To słowa piosenki, która jest śpiewana w przedstawieniu bożonarodzeniowym, zawsze przez najmniejsze dzieci. Pasuje do obecnego stanu jak nic.
Nadal czekam na odzew. Nawet mi się nie spieszy, bo jak maja odmówić, to ten czas, kiedy jest nadzieja, niech trwa, a jak by mi dali tę pracę, przynajmniej mam jeszcze kilka dni wolnego przed wielkim stresem szkolenia i wchodzenia w nowe obowiązki.
Córka w Chinach, wyleciała w piątek, byłam tam w sobotę rano i eksploruje. Mówi, że wszystko tam jest wysokie, nowoczesne i błyszczące. No cóż, jest w Szanghaju, gdyby była gdzieś na prowincji, pewnie miałaby inne odczucia. Ucieszyła się, jedzenie tam nie jest w sumie inne od tego, jakie jada u 'swojego' C.hińczyka w Dublinie, czy u naszego tutaj, tylko taniej, objadła się za 3.70.
Chyba większym szokiem niż wyjazd córki do Chin, jest pierwsza randka mojego syna. Pokazał mi dziewczynę na FB, trochę młodsza od niego, niecały rok. To jeszcze dzieciaki, ale randka jest randka, sztuk jeden zaliczone. Mamusiu, jak chyba zwariuję. Zaczyna się.
Na tę okoliczność uwaliłam się winem wczoraj wieczorem, nietrudna sztuka, bo ja się łatwo upijam, wystarczy dwa kieliszki. Ekonomiczna jestem, możecie mnie zapraszać na imprezy.
Mam do zrobienia kilka rzeczy, ale włączyłam sobie The Time Traveller's Wife (Zaklęci w czasie) i podglądam, bo w sumie mi się nie podoba i nie wiem, dlaczego było tyle szumu wokół tego filmu, a wcześniej książki. Facet, co ma powiedzieć coś ciekawego, to znika, to jest nie do zniesienia. I ciągle się włamuje po ciuchy, bo jak się przenosi, to goły ląduje w nowym miejscu i czasie. Nie wiem, może nie mam nastroju, może jest we mnie niecierpliwość w tej cierpliwości? A może po prostu facet nie w moim stylu, gdyby bardziej taki, w jakim ja bym się mogła zakochać, to bym przeżywała? A może po prostu jest to historia umiejętnie rozdmuchana i wcale nie taka wyjątkowa?
Właśnie facet zniknął na chwilę przed swoim ślubem - ja chyba zwariuję, dlaczego ja to oglądam?
O, wrócił, w ubraniu kelnera, starszy, bo jak się przenosi to raz ląduje gdzies młodszy, raz starszy. Ale się ojciec panny młodej zdziwił - zięć mu osiwiał w piętnaście minut. Już wiem, to jest komedia!

środa, 26 października 2011

Żarówa samoświecąca w ogniu pytań

Już po. Ale się denerwowałam.
Ale od początku.
Wstałam o 6, nie dlatego, że nie mogłam spać, co to to nie, chrapałabym do samej 7.30, ale musiałam zadzwonić do Polski, do urzędu w sprawie mamy. Tam pracę zaczynają od 7 rano. Barbarzyńska godzina, szczególnie, kiedy u mnie szósta. Mąż mówi, że fajnie zaczynać wcześnie i kończyć wcześnie (pracę!), ale żeby siódma? Inna rzecz, że ja byłam tutaj w szoku, kiedy dowiedziałam się, że wszyscy zaczynają o 9-tej.

Potem już nie mogła zasnąć. O ósmej musiałam jechać na pobranie krwi, bo akcja diagnoza trwa. A ja nadal umęczona się czuję od rana do wieczora. Mój lekarz rodzinny upierał się, że to musi być dzisiaj. Na szczęście poszli mi na rękę i przyjęli pierwszą, poza kolejką w sumie.
Zaraz po pędem do domu, zrobiłam sobie herbatę (bo kawą potrafi strasznie jechać od czlowieka, zaraz po wypiciu), kanapkę i jajecznicę, żeby mi nie było słabo z nerwów i przy okazji z głodu.
Dostałam strasznie miłego smsa od koleżanki z Warszawy, syn mi dał mocy pod pachę (taka nasza tradycja, jak dzieci były małe i się czegoś bały, mąż dodawał im mocy ładując ją pod pachami), zadzwoniła córka, a potem mąż. Fajnie mieć takie wsparcie. Jakoś mi się lżej zrobiło, tym bardziej, że wcześniej dostałam tyle kciuków i zdrowasiek od Was.
W drzwiach minęlam się z dziewczyną, która pracowała ze mną w hotelu. Też była na tej rozmowie.
Byłam w takim stresie, że nie pamiętałam, co sama wymyśliłam dzień wcześniej, a raczej nie tyle wymyśliłam, co po prostu po przemyśleniu w odpowiedzi na pytania, napisałam. Pytania dostałam od szwagierki, znalazłam w internecie, miałam możliwość skonsultowania odpowiedzi, byłam dobrze przygotowana, jedynie pomroczność jasna mnie naszła. Z nerwów zaschło mi w gardle.
Ubrałam się starannie, makijaż stonowany, paznokcie w spokojnym kolorze, żadnej biżuterii oprócz małych kolczyków, ciuch wygodny, żeby mi się coś tam nie wpijało, nie ciągnęło, nie odwracało uwagi.
Panel składał się z dwóch kobiet, jednej wysokiej, bładolicej, całej pastelowej i drugiej niższej brunetki, pulchnawej. Ta druga robiła notatki.
Pytanie standardowe - co wiesz o naszej firmie, twoje dobre strony, dwie złe, przykładowa sytuacja, z którą mogłąbym się w tej pracy spotkać i jak dałabym sobie radę - dwa przykłady z ich strony i moja odpowiedź - co bym zrobiła? Do tego - jak moje doświadczenia zawodowe mogą się przydać w pracy na tym stanowisku i czy mam jakieś pytania. To chyba wszystko. Potem o moich zobowiązaniach i rodzinie, czy mogę jeździć na konferencje i szkolenia, jedno długie. O umiejętności jeśli idzie o komputer, jakie programy. Czy mam pytania i te sprawy. Czterdzieści minut to trwało. Chyba najtrudniejsza rozmowa kwalifikacyjna, z jaką miałam do czynienia.
Po wyjściu zobaczyłam kolejną kandydatkę do rozmowy, nie wiem, kto, bo siedziała zakrywając twarz, aż mnie to rozśmieszyło. Dwa razy się odwracałam, żeby ją jeszcze bardziej zestresować, bo ciągle się musiała zakrywać. Straszne mieć taki imperatyw, zeby być niewidzialnym, czego ona się tak wstydziła, przecież trzeba być dumnym, że się szuka pracy i podejmuje starania. 

Teraz muszę czekać na wynik. Nie sądzę, zebym miała szanse, bo z tego, co mówili o tej pracy, to jest trudne stanowisko i wymaga dużego doświadczenia, poza tym trudny sektor (komponenty do maszyn diagnostycznych, jakieś części, chipy itp), z trudnym słownictwem w j.ang (sprawdziłam na ich stronie), może to działać na moją niekorzyść. Wiele też pewnie zależy od tego, co powiedzą, jeśli zadzwonią po referencje. U nas nie ma pisemnych, podaje się telefony i adresy mailowe.

Po spotkaniu miałam jeszcze wizytę w banku (ostatnio nie lubię oglądać mojego konta), a zaraz po - diagnostyki część druga - prześwietlenie i to aż trzech miejsc. Mówcie mi żarówa samoświecąca.

A na koniec przepis na pizzę na życzenia. Wklejam go, bo poprzednio napisałam w komentarzach, ale nie wszyscy widzieli.
Pizza jest łatwa do zrobienia w domu, wystarczy 200 g mąki orkiszowej, 200 strong white, czyli takiej chlebowej (białej), ale pewnie i zwykła biała by też mogła byc, do tego szklanka mleka wymieszanego z wodą pół na pół, dwie łyżki, nawet 3 oleju, dwie łyżeczki proszku do pieczenia i trochę soli, tak z pół łyżeczki. Wyrobić, ale to nie drożdżowe to się pastwić za dużo nie musicie i na blachę. Sos, dodatki, ser i do pieca na 30 min na 200 stopni. I gotowe.

wtorek, 25 października 2011

No dobra, przyznaję się

... obsrana jestem po pachy. Tak się przejmuję tym jutrzejszym interview jakby od tego zależało moje życie. No cóż, zawodowe na pewno. Dzisiaj siedzę pół dnia w pytaniach i odpowiedziach, które są najbardziej popularne w takich razach. Za bardzo mi zależy, ot co. I dlatego boję się, że położę tę rozmowę.
Z drugiej strony wiem, że trudno znaleźć sensownych pracowników, a zaproszenie na rozmowę to już dużo.
Wszystko wiem, a i tak mnie stes zżera.
Jutro o tej porze nadal nie będę nic wiedzieć, ale przynajmniej już będzie po.
Pamiętajcie jutro rano zmówić za mnie zdrowaśkę albo inną modlitwę zależnie do wyznania.
Od jakiegoś czasu znajduję małe piórka, mówi się tu, że to oznacza, że Anioł Stróż jest w pobliżu. Jedno takie włozyłam w okienko portfela i za każdym razem, kiedy go widzę, uśmiecham się szeroko uśmiechem przeznaczonym dla tego mojego osobistego kompana niewidzialnego.
Na smutki najlepsza pizza orkiszowa, która jest przepyszna




Dzisiaj był kominiarz, olej zatankowany, dzieci zimno miec nie będą. Jesteśmy gotowi na zimę.

piątek, 21 października 2011

Urgent znaczy pilny, ale nie tak znowu, a krakersy chyba oszalały

Mąż mówi, że jak chcesz, żeby cię traktowali w specjalny sposób, z szacunkiem, musisz wyglądać na taką osobę, której inaczej traktować nie można, czyli paznokcie, makijaż, fryz, staranna garderoba. Trochę mnie to oburza, ale taka jest prawda, traktują cię tak, jak wyglądasz.
Wiedziałam, ze dzisiaj muszę być taki obiektem adoracji, bo miałam do załatwienia sprawę nie cierpiącą zwłoki. Tfu tfu, jak się jedzie do szpitala, nie powinno używać się słowa zwłoki.
Chciałam, żeby lekarzom nie przyszło do głowy mnie rozstawiać po kątach. Odwaliłam się jak stróż w Boże Ciało i pomknęłam jak złamana strzała Siuksów do szpitala.
I wiecie co, to działa. Jak idę w takie miejsca w dźinsach i koszulce, to gadają ze mną jakby oni byli na górze, ja na dole. W pełnym makijażu, z czerwonymi pazurami, wisiorem srebrnym, w powłóczystych szatach i z romantycznym szalem, byłam osobą, do której nie szkoda czasu mówić pełnymi zdaniami, patrząc w oczy, a nie w papiery, podać rękę, kiedy schodzi (raczej zrzuca tyłek) z leżanki. Żałosne, ale takie są fakty.
Lekarz dał mi kartę o wściekło żółtym kolorze z napisem - umówić do usunięcia, pilne.
Odpłynęłam (o ile można tak powiedzieć o osobie moich gabarytów) w stronę działu Day Patients, pozostawiając za sobą mgiełkę Poeme, moich ulubionych perfum.
Całą drogę myślałam, zeby mi tylko nie dali terminu tej mini operacji na środę, bo mam to interview, a poza tym może być i dzisiaj, dam radę wrócić samochodem, silna jestem ....
Tam wpłynęłam na szerokiego przestwór oceanu i od jednej takiej w okienku dostałam kubeł zimnej wody na dzień dobry. Ja do niej tę zółtą płachtę z napisem 'urgent', a ona mi z uśmiechem - thank you, we'll send you a letter with an appointment, waiting list is 6-8 weeks. Czyli - pilne nie pilne, lista oczekujących jest od 6 do 8 tygodni. Ja na to tonem bardzo posh, czyli takim jak ta babka z Co ludzie powiedzą - ale pani chyba nie zrozumiała, to jest 'arrrdżent". Na to ona - no właśnie mówię, lista pilnych jest tak długa.
No to sobie poszłam i zjadłam pączka z tej zgryzoty.
A potem postanowiłam odwiedzić sklep ze zdrową zywnością, przecież się odchudzam!
A tam krakersy z mąki orkiszowej cherry poppy seed (czyli co, wiśnie i mak? jakieś dziwne połączenie) za całe 4.70 mala paczuszka. a plain czyli w ogóle bez niczego 3.60 euro. Czy oni poszaleli? Dla kogo te ceny? Mąka orkiszowa ponad 4 euro, w normalnym sklepie taniej, ale i tak tylko pięćdziesiąt centów. Pooglądałam sobie jeszcze te wszystkie organiczne i zdrowe rzeczy i wyszłam z głupią miną. Kogo na to stać?
Załatwiłam, co miałam do załatwienia i pojechała do domu. Nie wiem, co mi się stało, ale kiedy weszłam do środka, rozpakowałam zakupy, pies się do mnie przytulił mocno na przywitanie, przecież mnie nie widział pół dnia, mąż coś tam z synem robił, ogarnęło mnie takie poczucie szczęścia, że mam to miejsce i ten mój świat, że aż mi dech zaparło.

czwartek, 20 października 2011

Farbowana blondyna, biega i przepuszcza

Musiałam przełożyć na dzisiaj rzecz, którą powinnam zrobić jutro, bo jutro wiadomo - jadę do szpitala pod nóż, albo i nie, ale trzeba być przygotowanym, że a nuż, nomen omen, widelec nie uda mi się uciec chirurgom i będą kroić. Nie będę panikować już więcej, bo wiadomo - pacjent będzie żył.
Udałam się rano samochodem marki Toyota (ach te toyoty najlepsze na irlandzkie, wyboiste drogi) w drogę nie za długą aby dokonać czynu w celu zarobkowym. Oczywiście kiedy jestem w domu, nikt nie dzwoni, a jak tylko zasiądę za kierownicą, telefony urywają się jak w centrali PZPN po przyznaniu organizacji Euro 2012.
Tym razem z informacją, że chcą mnie do tłumaczenia na jutro na godzinę 10. Aaaaaaaa!!!!!!!!!!!! Akurat wtedy, kiedy ja mam wizytę u lekarza w szpitalu obok. Mówię do tej pani, że muszę wykonać telefon do przychodni chirurgicznej, zapytać, o której ja mam tam być i oddzwonię, bo jestem zainteresowana. No jak nie, jak tak, przecież kasy nie mam. Wcześniej już zatrzymałam samochód na poboczu, wyłączyłam silnik, co będę paliwo marnować (czy wasz samochód też tak zasysa jak noworodek słonia?).
Dzwonię do szpitala i pytam, o której ja mam się stawić, a oni na to, że o żadnej, bo mnie nie ma na liście pacjentów. Jak to? - pytam i wiadomo, następuje ustalanie gdzie byłam, z kim rozmawiałam, kto mi kazał i w ogóle 'ale o so chodzi'?
Stanęło na tym, że muszę zadzwonić tam, gdzie mnie widzieli ostatnio, czyli do casualty. Tutaj to się nazywa różnie, co osoba to określenie, ja do niej emergency department, ona do mnie casualty, a pani, która się odezwała w telefonie ER. Jak zwał, tak zwał, żeby tylko mnie jakoś umieścili w świadomości tego systemu, bo inaczej człowieku nie istniejesz i żaden chirurg ci ciała nie przywróci, jeśli nie ma w komputerze, nie ma wcale i już.
Z panią w casualty się dogadałam, ze ona wie, że nic nie wie i oddzwoni. W między czasie zadzwoniła jeszcze raz ta od tłumaczenia i powiedziała, ze nie musze zmieniać swojego appointment z lekarzem, bo ona już wzięła kogoś innego z listy. O żeż kurwa, zaklęłam soczyście, bo mi pieniądze na oczach spieprzyły w siną dal. No dobra, trzeba być twardym nie miętkim, jadę w celu wykonania czynu.
I tu znowu soczyste przekleństwa w ilości hurtowej wyleciały ze mnie i połączyły się z gołebiami głupoty fruwającymi nad moim łbem, bo się okazało, ze zjechałam na pobocze, wyłączyłam silnik, ale świateł to już niekoniecznie. I samochód nie zapalił. Wysiadam, sięgam do bagażnika po przewody do akumulatora, bo takowe wozimy, nie ma. Mąż raz na tryglion lat posprzątał w bagazniku. Nie chcecie wiedzieć jakie przekleństwa i groźby wymyśliłam.
Na dodatek dowiedziałam się, dlaczego moja świetna kurtka przeciwdeszczowa z TK Max była taka tania (z ceny skandalicznie wysokiej), a mianowicie gdyż ponieważ albowiem że, w ogóle nie jest przeciwdeszczowa, wręcz przeciwnie, podczas ulewy, która się właśnie rozpętała, była wręcz zapraszająco przemakalna.
A ja stoję jak ten fiut na drodze i gorączkowo się zastanawiam, co dalej? Poszłam do jednego domu obok, nikogo, drugiego po przeciwnej stronie, nikogo, trzeciego - nikogo -wiadomo, nikt normalny o tej porze w domu nie siedzi (w samo południe to było). Wreszcie w czwartym domu był facet, zdrowy jak byk, silny jak koń, ale nie miał przewodów. Mój mąż nie dałby babie latać po drodze i szukać dalej, wyszedłby i pchnął samochód, no, ale takich mężczyzn już nie produkują (nawet w bagażniku czasem sprząta,hehe). Pan mnie skierował do warsztatu samochodowego ciutkę dalej, czyli w tej kurtce suchej, bo wodę-przepuszczalnej, mam dymać kawał (czyli irlandzkie ciutkę, bo tutaj kawał do mile całe) do garażu, gdzie oczywiście policzą jak za zboże. Po drodze, bo idę i wodę przepuszczam, widzę faceta w samochodzie, wesoło palącego papierosa (ech, też bym zapaliła, chociaż rzuciłam lata temu), machnąl do mnie, bo z życia nie wiedzieć czego zadowolony, co oczywiście było mi ciężko zrozumieć, bo idę i przepuszczam deszcz. Coś mnie tknęło i pytam dziadka, bo wiekowy był, czy ma przewody. Na to on, że ma, ale w domu, ale to za rogiem, weźmie tylko i zaraz podjedzie do samochodu na drodze. No to ja w te pędy do samochodu, wiara i nadzieja mnie niosła na skrzydłach, podśpiewując - a jednak produkują, a jednak produkują (czyli facetów takich jak mój małżon, ale nic dziwnego, tamten dziadek dużo starszy,  czyli te modele pewnie do jakiegoś roku robili, a potem już nie). Podjechał do mnie, podłączył przewody, zastartowaliśmy, a ja z paniką skonstatowałam, że nie mam ani grosza w portfelu, nawet dziadkowi na fajurki nie miałam dać. On oczywiście nic nie chciał. Zapamiętałam twarz, jak zobaczę go po raz kolejny, kupię kufel Guinessa. 
I tak blondynka w przebraniu, bo dla niepoznaki ufarbowałam się na brąz, dowiedziała się o tym, na czym polegają okazje w sklepach (kurtka), że lepiej mieć włączony silnik niż wyłączony z włączonymi światłami i nigdy nie ufać swojemu facetowi, bo nigdy nie wiadomo, kiedy posprząta :-)

środa, 19 października 2011

Wszyscy święci i nie-święci - do dzieła

Kochani, mam się dobrze, wprawdzie nadal słaba, nadal do wszystkiego muszę się zmuszać, ale bok przestal boleć, czyli antybiotyk działa.
U nas strasznie zimno ostatnio, a w powietrzu czuć już nadchodzącą zimę i śnieg. O Matko Boska, znowu nie będzie wody, bo u nas od razu rury wszędzie zamarzają.
Do szpitala jadę w piątek. Już nie panikuję. Pomogło wasze wsparcie, ja się po prostu musiałam trochę popieścić, tak to jest, jak człowiek jest dorosły od 14 roku życia, czasem chce się być pogłaskanym po głowie.
Dostałam zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną, czy jak to się nazywa po polsku, u nas interview. Do świetnej pracy,, w świetnym miejscu, świetna firma, z przyszłością, bo zaczęli inwestować w Irlandii. Ale się cieszę, nie mogę sobie miejsca z podniecenia znaleźć. Gdybym tam dostała pracę to chyba na pielgrzymkę pójdę normalnie, bo to moje marzenie. I dział też świetny.
Ale o tym sza. Jak już będę coś wiedziała, dam znać.
A Wy proszę afirmujcie, żeby się ziściło. Cały tydzień mam, żeby się przygotować.
Jezusie, Aniele stróżu, Matko Boska, babuniu jedna i babuniu druga, tato i kto tam jeszcze w niebie z Wami śniada - pomóżcie!