Piękny dziś był dzień, może nie upał, ale przynajmniej słonecznie. Do tego wietrznie, czyli jak tu mówią - dobra pogoda na pranie. Toteż i zrobiłam.
Kolekcjonuję wyjątkowe chwile, chcę żyć świadomie, zauważać je - miłe gesty różnych ludzi, miłe słowa ode mnie, dla mnie, zapachy. Wieszam pranie, zapach kwiatów, trawy, bo sąsiad kosił, zdecydowanie letni i wręcz upaja. Cisza, w oddali jedynie szczekanie psa, wyjątkowo nie mojego. Franiu hasa wokół karuzeli do wieszania prania, co chwila sprawdza, czy jestem w zasięgu wzroku. Jak dziecko.
Czasem lubię odgłos tramwajów, miasta w biegu, mam wtedy w pamięci czas, kiedy mieszkałam w Warszawie, pierwsze lata małżeństwa, ale dzisiaj wyjątkowo zachwyciła mnie ta cisza i odgłosy wsi. Pewnie dlatego, że jestem w trakcie czytania Wytwórni wód gazowanych, wiejskie i małomiasteczkowe klimaty, leniwe popołudnie skorelowało mi się z książką. Leniwe jak leniwe, wysprzątałam dom, u nas zwykły dzień pracujący, ale już po, to wieszanie prania, a przy tym zawieszenie na chwilę w tamtej chwili, zwiastowało zbliżający się wieczór z książką i odpoczynek.
Wszystko wydaje się dziać w zwolnionym tempie, prostuję bluzki, skarpety... zaraz zaraz, a gdzie moja druga skarpeta, ta ulubiona, z miękkimi piętami, do chodzenia? W koszu? Nie ma. A może gdzieś powiesiłam? Nie, jest tylko jedna. Została w pralce. Nie ma, cholera, gdzie znowu zniknęła latarka? Dawaj! Świecę do wewnątrz bębna, macam, ale prawda jest taka, że im bardziej tam zaglądał, tym bardziej go tam nie było. Biega, szuka pan Hilary! Wkurzyłam się, płaczę do męża - jak to możliwe, włożyłam dwie, jest jedna. Pralka chyba naprawdę zjada skarpety.
Mąż pyta, czy na pewno włożyłam dwie? Lecę więc do kosza, gdzie zostały jeszcze nieuprane kolory, grzebię, trzepię, szukam, nie ma. Wracam i już naprawdę płaczę, bo to moje najulubieńsze skarpety do kijkowania, dzięki nim nie bolą mnie pięty. Odwaliłam taką histerię, że by się sama Eichlerówna nie powstydziła. Mąż czyta sobie gazetkę i spokojnie mówi - w łazience wiszą czarne uprane, może tam jest. Biegnę tam - faktycznie, między morzem czarnych skarpet wisi jedna, jedyna, moja biała z szarą miękką piętą. Ale się ucieszyłam.
Mnie naprawdę wiele do szczęścia nie trzeba :-)

czwartek, 30 maja 2013
poniedziałek, 27 maja 2013
Trudno tak ... zaczynać, kiedy szanse prawie żadne
Biedny ten mój syn. Nie ze swojej winy przecież mieszka w małym miasteczku, do tego w dobie dużej recesji. Poszedł szukać pracy, wiem, że marne jego szanse. Tutaj młodzi zarabiają mniej na godzinę, więc letnie prace są dla nich i dla pracodawców atrakcyjne. Młodzież w Irlandii jest nauczona pracować, kończą 16 lat, jak się uda nawet wcześniej i już szukają zajęcia. Norma, to pracujący nastolatek z własnymi pieniędzmi. Tak było kiedyś. Moja córka miała 14 lat, kiedy zaczęła pracę w hotelowej restauracji. Teraz jest kicha, po prostu nie ma tylu miejsc, co kiedyś. Puby tną załogę, hotel zamknięty przez bank, sklepy też zmniejszyły ilość pracowników do minimum, gdzie się da pracuje rodzina, żeby taniej i zostało między swojemi.
Szkoda mi go, bo jeszcze zielony, jeszcze nie ma odporności, a już będzie miał swoje pierwsze niepowodzenia. Już dostał list z sieci sklepów, że nie mogą go zatrudnić. Boże, gdzie te czasy, kiedy rano szło się w miasto i po południu zaczynało pracę?
Ja też nadal bez, ale mój casus to co innego, bo mnie by trzeba było płacić pełną stawkę, poza tym dorosłego zatrudniać trudniej. Młodzi, z założenia, robią co im się każe, kosztują mniej i nie dyskutują.
Szkoda mi go, bo jeszcze zielony, jeszcze nie ma odporności, a już będzie miał swoje pierwsze niepowodzenia. Już dostał list z sieci sklepów, że nie mogą go zatrudnić. Boże, gdzie te czasy, kiedy rano szło się w miasto i po południu zaczynało pracę?
Ja też nadal bez, ale mój casus to co innego, bo mnie by trzeba było płacić pełną stawkę, poza tym dorosłego zatrudniać trudniej. Młodzi, z założenia, robią co im się każe, kosztują mniej i nie dyskutują.
piątek, 24 maja 2013
Lamus pełen chińskich gumek
Lubiłam pochody pierwszomajowe. No, co? Taka prawda czasu,
prawda ekranu. Siedzę sobie i rozpaczam, że nie byłam na targach książki, co zawsze kojarzy mi się z pierwszym maja i wspominam. Teraz pierwszego grille i tasiemcowe
przerwy w pracy, a kiedyś to był obowiązek wobec ojczyzny, stawić się na pochód.
Listę obecności sprawdzali, wyjścia nie było. Takie komunistyczne przykazanie –
dzień świąteczny święcić - to wersja oficjalna, a mniej obowiązująca po prostu
taka, że była to okazja pokazać się Markowi, czy jakiemuś innemu Leszkowi, na
oczy w stroju gimnastyczki, wymachując szarfą, a potem szło się na lody czy
jakieś tam lemoniady, laba po prostu.
Zresztą, co roku był inny program, już od początku kwietnia ustalało się, w
jakim charakterze, kto idzie w pochodzie. W sekcji gimnastyczek poszłam raz, bo
im kogoś brakowało do pary, to zrobili wewnątrzklubowe roszady i mnie do nich
dodali, a że ja zawsze chciałam i od dziecka w czas mistrzostw pląsałam przed
telewizorem z plastikową łyżką do koktajli i przywiązaną do niej kokardą metrów
kilka, to i pięć nocy nie spałam z emocji, że chociaż raz w życiu poudaję
kogoś, kim nie jestem. Skąd miałam wiedzieć, że to specjalność tamtych czasów –
udawać, nie przyznawać się, nie wychylać i robić na gwizdek wszystko to, czego
się nie umie, ale to szczegół, najważniejsze nie podpaść. Wtedy nic takiego
nawet mi nie przyszło do głowy, to była szkoła podstawowa, wszystko wokół
wydawało się niewinne i dobre.
Innego roku szłam już ze swoją drużyną siatkówki, a jeszcze innego z drużyną harcerską. Raz nawet wśród członków drużyny kierującej ruchem drogowy, co po prostu wprowadziło mnie w euforię. Dostałam białe plastikowe nakładki na nadgarstki z wymalowanym znakiem STOP na nich, do tego lizak do kierowania ruchem na drodze, takiego policyjnego, otok na rogatywkę i pasek z jedną szelką na ukos zakładaną, też białe. Wyglądaliśmy jak policja - wróć – milicja - harcerska, do tej pory nie mogę uwierzyć, że nam się to tak podobało. W klasie być wybranym do tej grupy to było największe marzenie i zaszczyt.
W Kurierze Mławskim znalazłam taką fotografię, dokładnie tak wyglądaliśmy :-) Aż się wzruszyłam. Oczywiście to nie my na tym zdjęciu jesteśmy, ale dla przykładu przywołuję.
Maszerowaliśmy ulicą Zwycięstwa, trybuny, dumni rodzice wśród gapiów (powiedzmy, że dumni, tak w każdym razie sobie wyobrażaliśmy), a po wszystkim szliśmy na lody Bambino, koniecznie ze sreberka, jedzone drewnianym patyczkiem, i festyn. Głównym punktem programu była wyprawa na kiermasz książki. Do tej pory mam dreszcze z emocji, jak o tym pomyślę. Nic przecież w księgarniach nie było, chyba, że ktoś miał znajomości. Książki dosłownie rzucali i leżały na ladzie kilkadziesiąt minut, góra dwie godziny. A na majówce stoiska z rożnych księgarni czy wydawnictw, zależy od miasta i pełno doskonałych tytułów, specjalnie chyba na ten czas w magazynach przetrzymanych.
Potem, kiedy już w żadnym sklepie nic nie było, takie majowe festyny to był po prostu sposób na zrobienie zapasu rajstop, kremu Nivea, kiełbasy powąchanie, bo dzielili po ileś tam na osobę, czasem jakieś buty, raz nawet było stoisko z porcelaną. Mam nawet zdjęcia z końca lat osiemdziesiątych, na jednym jego końcu mąż w ogródku piwnym Żywca, popija bursztynowy płyn ze szklanki (taka nowość, byliśmy pamiętam zachwyceni takim pomysłem, że stoliki na placu zamkowym wystawione), a przeciwległym rogu ja w wielokrotnie zawiniętej, wężowej kolejce po ‘Przeminęło z wiatrem’ stoję. Poznałam się po włosach i garsonce, w którą się na okazję pierwszego maja odstroiłam.
Moje dzieci dziwią się, że znajdują u mnie w sekretarzyku pachnące gumki chińskie (do ścierania ołówka takie, a nie to, co myślicie) oraz długopisy ze złotą skuwką, tej samej produkcji. Aż chyba sprawdzę na Allegro czy Ebay ile by kosztowały, może ja samochód mam w tych szufladach? Zdobyłam z takim trudem, że potem używałam jeden długopis, a jak pękł to go sobie skleiłam, a nowe na gorsze czasy zostawiłam. Mogły być gorsze? Podobno zawsze mogą. W każdym razie do tej pory mi zostało chomikowanie i nieużywanie tych najbardziej ulubionych przedmiotów.
Udało mi się wtedy kupić to ‘Przeminęło z wiatrem’, a rok później już nie było tak jak zawsze, maszerowały dwa pochody, jeden oficjalny, drugi Solidarnościowy. Robiliśmy zdjęcia, potem trzeba było uciekać przed milicją. Ormowiec nas shaltował na Marszałkowskiej, bo niefortunnie naszego Malucha zaparkowaliśmy i coś tam wygrażał. Ale nikt się dziadem nie przejmował, w powietrzu było już czuć euforię z powodu nadchodzących zmian. Za młoda byłam, żeby być w opozycji, żeby zrozumieć, co się dzieje, przeszłam marszowym krokiem przez komunę, machając chorągiewkami i szarfami w grupie gimnastyczek. Potem wiecznie zakochana w coraz to innym chłopaku, martwiłam się jedynie o oceny w szkole średniej, a jak poszłam do wyższej, to bardziej martwiło mnie to, że po śmierci ojca jest nam ciężko, że trzeba o wszystko walczyć. Wyszłam za mąż i zaraz skończyła się komuna. Ani się obejrzałam, pod każdym supersamem stał facet z pieńkiem i rąbał mięso, kartek nie trzeba było (Sanepid tam też chyba nie zaglądał), a obok niego z łóżka polowego sprzedawali kasety magnetofonowe, książki i jeszcze dalej klapki letnie. Wolna Polska, wolny handel, wolni my.
Innego roku szłam już ze swoją drużyną siatkówki, a jeszcze innego z drużyną harcerską. Raz nawet wśród członków drużyny kierującej ruchem drogowy, co po prostu wprowadziło mnie w euforię. Dostałam białe plastikowe nakładki na nadgarstki z wymalowanym znakiem STOP na nich, do tego lizak do kierowania ruchem na drodze, takiego policyjnego, otok na rogatywkę i pasek z jedną szelką na ukos zakładaną, też białe. Wyglądaliśmy jak policja - wróć – milicja - harcerska, do tej pory nie mogę uwierzyć, że nam się to tak podobało. W klasie być wybranym do tej grupy to było największe marzenie i zaszczyt.
W Kurierze Mławskim znalazłam taką fotografię, dokładnie tak wyglądaliśmy :-) Aż się wzruszyłam. Oczywiście to nie my na tym zdjęciu jesteśmy, ale dla przykładu przywołuję.
Maszerowaliśmy ulicą Zwycięstwa, trybuny, dumni rodzice wśród gapiów (powiedzmy, że dumni, tak w każdym razie sobie wyobrażaliśmy), a po wszystkim szliśmy na lody Bambino, koniecznie ze sreberka, jedzone drewnianym patyczkiem, i festyn. Głównym punktem programu była wyprawa na kiermasz książki. Do tej pory mam dreszcze z emocji, jak o tym pomyślę. Nic przecież w księgarniach nie było, chyba, że ktoś miał znajomości. Książki dosłownie rzucali i leżały na ladzie kilkadziesiąt minut, góra dwie godziny. A na majówce stoiska z rożnych księgarni czy wydawnictw, zależy od miasta i pełno doskonałych tytułów, specjalnie chyba na ten czas w magazynach przetrzymanych.
Potem, kiedy już w żadnym sklepie nic nie było, takie majowe festyny to był po prostu sposób na zrobienie zapasu rajstop, kremu Nivea, kiełbasy powąchanie, bo dzielili po ileś tam na osobę, czasem jakieś buty, raz nawet było stoisko z porcelaną. Mam nawet zdjęcia z końca lat osiemdziesiątych, na jednym jego końcu mąż w ogródku piwnym Żywca, popija bursztynowy płyn ze szklanki (taka nowość, byliśmy pamiętam zachwyceni takim pomysłem, że stoliki na placu zamkowym wystawione), a przeciwległym rogu ja w wielokrotnie zawiniętej, wężowej kolejce po ‘Przeminęło z wiatrem’ stoję. Poznałam się po włosach i garsonce, w którą się na okazję pierwszego maja odstroiłam.
Moje dzieci dziwią się, że znajdują u mnie w sekretarzyku pachnące gumki chińskie (do ścierania ołówka takie, a nie to, co myślicie) oraz długopisy ze złotą skuwką, tej samej produkcji. Aż chyba sprawdzę na Allegro czy Ebay ile by kosztowały, może ja samochód mam w tych szufladach? Zdobyłam z takim trudem, że potem używałam jeden długopis, a jak pękł to go sobie skleiłam, a nowe na gorsze czasy zostawiłam. Mogły być gorsze? Podobno zawsze mogą. W każdym razie do tej pory mi zostało chomikowanie i nieużywanie tych najbardziej ulubionych przedmiotów.
Udało mi się wtedy kupić to ‘Przeminęło z wiatrem’, a rok później już nie było tak jak zawsze, maszerowały dwa pochody, jeden oficjalny, drugi Solidarnościowy. Robiliśmy zdjęcia, potem trzeba było uciekać przed milicją. Ormowiec nas shaltował na Marszałkowskiej, bo niefortunnie naszego Malucha zaparkowaliśmy i coś tam wygrażał. Ale nikt się dziadem nie przejmował, w powietrzu było już czuć euforię z powodu nadchodzących zmian. Za młoda byłam, żeby być w opozycji, żeby zrozumieć, co się dzieje, przeszłam marszowym krokiem przez komunę, machając chorągiewkami i szarfami w grupie gimnastyczek. Potem wiecznie zakochana w coraz to innym chłopaku, martwiłam się jedynie o oceny w szkole średniej, a jak poszłam do wyższej, to bardziej martwiło mnie to, że po śmierci ojca jest nam ciężko, że trzeba o wszystko walczyć. Wyszłam za mąż i zaraz skończyła się komuna. Ani się obejrzałam, pod każdym supersamem stał facet z pieńkiem i rąbał mięso, kartek nie trzeba było (Sanepid tam też chyba nie zaglądał), a obok niego z łóżka polowego sprzedawali kasety magnetofonowe, książki i jeszcze dalej klapki letnie. Wolna Polska, wolny handel, wolni my.
sobota, 18 maja 2013
Wcale
...o was nie zapomniałam. Po prostu dzieje się źle w państwie duńskim. A jęczeć Wam nie chcę, bo mi to macie za złe. Po prostu nie panuję nad życiem, jak coś się chrzani, to nie mam albo narzędzi, albo pieniędzy, albo możliwości, żeby natychmiast reagować skutecznie. Coś się tam miotam, próbuję, wydzwaniam, ale to i tak na nic.
Egzamin z życia pewnie obleję.
Egzamin z życia pewnie obleję.
poniedziałek, 6 maja 2013
Ale garnitur to mam cacuś skrojony
To już jest przegięcie pały - zimno, mokro - taki maj!?
Nigdy nie wiem, czy najpierw stawia się wykrzyknik, a potem znak zapytania, czy na odwrót?
Chyba mam początki reumatyzmu, taki suprajz nadmorski irlandzki, haha. Bonus.
Wykręca mnie w korkociąg, kości bolą, ręce czasem kolana. Nie jest jakoś tragicznie, nie żebym nie mogła chodzić czy pracować, ale wkurza. No i martwi.
O razu mi się kawał przypomina o facecie,który idzie szyć garnitur. Krawiec wziął miarę, uszył, zawołał klienta na przymiarkę, tamten zgłosił uwagi, poprawki, ostateczny odbiór garnituru, a ten - tam za długi, tam za krótki, gdzieś się ciągnie. Krawiec mówi do klienta - a pan wyciągnie rękę w tył, a teraz się pan pochli, no i przekręci lekko w prawo - widzi pan jak pięknie lezy. Facet zaplacił i idzie taki powykręcany do domu. I co słyszy - jeden z przechodniów ogląda się za nim i mówi do żony - patrz jaki pokręcony, ale garnitur to ma cacuś skrojony.
Była córka, jeden dzień dłużej, bo u nas bank holiday. Poszłyśmy sobie do wiejskiego teatru, czyli sceny w szkole podstawowej wynajętej na ten wieczór dla amatorskiej trupy teatralnej. Jakie to jest fajne, babki znane na co dzień ze sklepu, restauracji czy banku, wystawiają sztukę. Spotykają się wieczorami, próbują, przy okazji świetnie się bawią. Potem zbiera się towarzystwo z całego miasteczka, dwa/trzy przedstawienia i tyle. Pieniądze z biletów będą na zwrot kosztów scenografii i kostiumów, pieniądze z losowania numerków poszły na jakiś cel charytatywny, my mamy ubaw, bo to przeważnie jakieś lżejsze sztuki, chociaż tym razem było i wesoło, i poważnie, bo o przemocy fizycznej chłopaka wobec przyszłej zony, a ktoś potrzebujący się ucieszy. Grała tam koleżanka z pracy męża, tym bardziej powinnam była pójść. Najpierw mi się nie chciało, ale potem byłam zadowolona. Nie jakiś szczyt gry aktorksiej, ale też obciachu nie było i gładko się oglądało. Sala pełna, a podobno za tydzień ma być jeszcze więcej ludzi.
Córka wróciła dzisiaj do Dublina i donosi, ze tam pogoda jak drut. Typowe
Nigdy nie wiem, czy najpierw stawia się wykrzyknik, a potem znak zapytania, czy na odwrót?
Chyba mam początki reumatyzmu, taki suprajz nadmorski irlandzki, haha. Bonus.
Wykręca mnie w korkociąg, kości bolą, ręce czasem kolana. Nie jest jakoś tragicznie, nie żebym nie mogła chodzić czy pracować, ale wkurza. No i martwi.
O razu mi się kawał przypomina o facecie,który idzie szyć garnitur. Krawiec wziął miarę, uszył, zawołał klienta na przymiarkę, tamten zgłosił uwagi, poprawki, ostateczny odbiór garnituru, a ten - tam za długi, tam za krótki, gdzieś się ciągnie. Krawiec mówi do klienta - a pan wyciągnie rękę w tył, a teraz się pan pochli, no i przekręci lekko w prawo - widzi pan jak pięknie lezy. Facet zaplacił i idzie taki powykręcany do domu. I co słyszy - jeden z przechodniów ogląda się za nim i mówi do żony - patrz jaki pokręcony, ale garnitur to ma cacuś skrojony.
Była córka, jeden dzień dłużej, bo u nas bank holiday. Poszłyśmy sobie do wiejskiego teatru, czyli sceny w szkole podstawowej wynajętej na ten wieczór dla amatorskiej trupy teatralnej. Jakie to jest fajne, babki znane na co dzień ze sklepu, restauracji czy banku, wystawiają sztukę. Spotykają się wieczorami, próbują, przy okazji świetnie się bawią. Potem zbiera się towarzystwo z całego miasteczka, dwa/trzy przedstawienia i tyle. Pieniądze z biletów będą na zwrot kosztów scenografii i kostiumów, pieniądze z losowania numerków poszły na jakiś cel charytatywny, my mamy ubaw, bo to przeważnie jakieś lżejsze sztuki, chociaż tym razem było i wesoło, i poważnie, bo o przemocy fizycznej chłopaka wobec przyszłej zony, a ktoś potrzebujący się ucieszy. Grała tam koleżanka z pracy męża, tym bardziej powinnam była pójść. Najpierw mi się nie chciało, ale potem byłam zadowolona. Nie jakiś szczyt gry aktorksiej, ale też obciachu nie było i gładko się oglądało. Sala pełna, a podobno za tydzień ma być jeszcze więcej ludzi.
Córka wróciła dzisiaj do Dublina i donosi, ze tam pogoda jak drut. Typowe
czwartek, 2 maja 2013
Czy to dobrze, czy to źle?
Po czym poznać, że czas upływa? Po metryce oczywiście, po
kolejnych zmarszczkach, po tym, że rodzi się 50-cio centymetrowy syn, a nagle
się okazuje, że w żadnym sklepie nie ma spodni na dwumetrowego dryblasa. Po
tym, że córka mówi do ciebie – oj matka, coś ściemniasz, a może już nie
pamiętasz? No, ale życie zmienia się wraz z nami, niepostrzeżenie z dnia na
dzień moda inna, coś dłuższe, coś mniej jaskrawe, a inne rzeczy już nie tak
wywatowane. Nawet kolory włosów są inne, rudości mają inne odcienie, blond już
nie tak żółty, albo nie tak biały.
Jednakże żadna z tym zmian nie jest nagła, przez to dzieje się to
wszystko jakoś samo, gładko i bezstresowo.
Wczoraj przypadkiem trafiłam na odcinek ‘Na dobre i na złe’ z 2000 roku, jeden z pierwszych. Serial nadawany jest od ’99 roku, czyli 'kupa ciasa' jak mawiał radziecki snajper z Czterech pancernych, chociaż mnie oczywiście wydaje się to mgnieniem zaledwie. Na dodatek dałabym sobie łeb uciąć, że córka była mała, a Wojtka na świecie nie było, a tym czasem okazuje się, że miał już 3.5 roku i nieźle posuwał na rowerku wokół bloku. Czyli córka ma rację nie dowierzając mojej pamięci. Foch. Oglądam taka nabzdyczona ten dwudziesty odcinek, bo nic nie pamiętam, zgroza. Przyznaję się bez bicia, może to i paszteciarstwo straszne, ale uwielbiałam go oglądać, bo medyczny, a wtedy tylko Ostry dyżur był taki, a ja z tych niespełnionych, co zawsze chcieli w białym fartuchu, ale boją się krwi.
Oczom nie wierzę. Szczęka mi opadła do ziemi, nie z powodu zajmującej akcji, ale na te zmiany, które widzę, a raczej to, co przed zmianami, czyli 13 lat temu. Doktor Zosia wygląda tak samo, i sama nie wiem, czy teraz tak młodo, czy wtedy tak staro. Jedyna różnica taka, że kiedyś nie sepleniła i w ogóle miała lepszą dykcję, czyli może faktycznie teoria mojego przyjaciela dziennikarza, że niektórzy aktorzy mają problem z mówieniem po zmianie zębów, chyba ma tu zastosowanie. Kuba to co innego, jakiś taki chudzieńki w szyjce, chłoptasiowaty, ale charm i uśmiech nadal ten sam, całkiem jak u ojca Mateusza. Poza tym Kuba wtedy był ‘na pan’ z Pawicą, za to ‘na ty’ z Brunem granym przez Pieczyńskiego (jakże ja rozpaczałam, kiedy on z serialu odszedł). Robert Janowski kudłaty, ale już szpakowaty. Jak to Janowski, wszędzie gra siebie. W tym odcinku chorego, czyli epizod, gra chłopak, który w ‘Na Wspólnej’ jest serialowym pierwszym mężem Jabłczyńskiej. Nigdy nie wiem, jak on się nazywa, już wtedy wyglądał jak teraz, już wtedy grał i pewnie już nigdy się nie wybije. Zawsze mi szkoda ludzi, którzy coś robią, nawet może z pasją, ale czy to charyzmy brak, czy mistrzostwa – zawsze w ostatnim rzędzie; nawet taka jedna z Donegalu, co różne dziwne rzeczy pamięta, nie pomni jego nazwiska. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie.
A propos charyzmy – Daria Trafankowska. Ani uroda wielka, figura wtedy już nie za bardzo, a jaka postać, do tej pory ją pamiętają. I człowiek nietuzinkowy, bo znajomi wciąż wzdychają boleśnie, kiedy o niej mówią. Miło mi było popatrzeć – nie wszystek umarła. Magdalena Stużyńska – młodziutka, śliczna i taka ‘cała jestem zębami’. Teraz przecież nie jest stara, wtedy musiała być zaraz po szkole, albo i w trakcie.
Sam szpital bardzo przaśny, a jakże moderny nam się wtedy wydawał. Jedno jest pewne, wtedy był równie nierealistyczny jak i teraz, i wystrój, i sytuacje i te mowy o dobru pacjenta ponad wszystko, nawet gdyby trzeba było łamać zasady. Napięcie - czy Zybert zgodzi się na transport pacjenta z innej placówki, gdzie koledzy lekarze nie potrafią mu pomóc? Dzielna Zosia, wraz z Kubą i Brunem podejmują się straceńczej, wydawałoby się, walki i ją wygrywają. Swoją drogą, czy ktoś kiedyś im umrze? Wiem, że nie taka jest rzeczywistość, ale chciałabym, żeby była i dlatego co tydzień zasiadałam przed telewizorem, żeby się łudzić.
Ten odcinek sprzed trzynastu lat uświadomił mi, ale tak miło, nie boleśnie, upływ czasu. Zagracony pokój lekarski, z rozwalonym kocem na kanapie, ekspresem, a raczej zaparzaczem do kawy z NRD, segregatorami i książkami wszędzie, ciasny, ciemnawy, chociaż przytulny, został zastąpiony wielkim przestronnym pokojem z szybą do zapisywania zabiegów, z komputerami podłączonymi do sieci (już nie mówiąc o prywatnych tabletach i laptopach używanych przez postaci dramatu), z wygodną kanapą i mnóstwem miejsca dla wszystkich. Największy szok, kiedy Kuba wyjął komórkę, myślałam, że używa jakiegoś sprzętu wojskowego, taka to była cegła. Niewielu wtedy takimi cackami mogło się pochwalić, co wywnioskowałam z tego, że Kuba odchodził od zmysłów, nie wiedząc, co się dzieje z gospodynią, która wyszła z adoratorem. Gdyby miała swoją komórkę (a teraz mają wszyscy), to by ją Kuba wydzwonił i się nie martwił. A już najbardziej powalił mnie styl bukietu kwiatów dla Zosi – róże, gipsówka i takie nowoczesne wtedy (nawet sobie chowałam na zaś, wyciągając z różnych kompozycji) kokardy jak malowany papier. Szał kwiaciarzy. Mnóstwo tam takich niezamierzonych smaczków z życia. Muszę jeden odcinek nagrać i dzieciom pokazać, niech się dowiedzą, jak drzewiej bywało.
Wczoraj przypadkiem trafiłam na odcinek ‘Na dobre i na złe’ z 2000 roku, jeden z pierwszych. Serial nadawany jest od ’99 roku, czyli 'kupa ciasa' jak mawiał radziecki snajper z Czterech pancernych, chociaż mnie oczywiście wydaje się to mgnieniem zaledwie. Na dodatek dałabym sobie łeb uciąć, że córka była mała, a Wojtka na świecie nie było, a tym czasem okazuje się, że miał już 3.5 roku i nieźle posuwał na rowerku wokół bloku. Czyli córka ma rację nie dowierzając mojej pamięci. Foch. Oglądam taka nabzdyczona ten dwudziesty odcinek, bo nic nie pamiętam, zgroza. Przyznaję się bez bicia, może to i paszteciarstwo straszne, ale uwielbiałam go oglądać, bo medyczny, a wtedy tylko Ostry dyżur był taki, a ja z tych niespełnionych, co zawsze chcieli w białym fartuchu, ale boją się krwi.
Oczom nie wierzę. Szczęka mi opadła do ziemi, nie z powodu zajmującej akcji, ale na te zmiany, które widzę, a raczej to, co przed zmianami, czyli 13 lat temu. Doktor Zosia wygląda tak samo, i sama nie wiem, czy teraz tak młodo, czy wtedy tak staro. Jedyna różnica taka, że kiedyś nie sepleniła i w ogóle miała lepszą dykcję, czyli może faktycznie teoria mojego przyjaciela dziennikarza, że niektórzy aktorzy mają problem z mówieniem po zmianie zębów, chyba ma tu zastosowanie. Kuba to co innego, jakiś taki chudzieńki w szyjce, chłoptasiowaty, ale charm i uśmiech nadal ten sam, całkiem jak u ojca Mateusza. Poza tym Kuba wtedy był ‘na pan’ z Pawicą, za to ‘na ty’ z Brunem granym przez Pieczyńskiego (jakże ja rozpaczałam, kiedy on z serialu odszedł). Robert Janowski kudłaty, ale już szpakowaty. Jak to Janowski, wszędzie gra siebie. W tym odcinku chorego, czyli epizod, gra chłopak, który w ‘Na Wspólnej’ jest serialowym pierwszym mężem Jabłczyńskiej. Nigdy nie wiem, jak on się nazywa, już wtedy wyglądał jak teraz, już wtedy grał i pewnie już nigdy się nie wybije. Zawsze mi szkoda ludzi, którzy coś robią, nawet może z pasją, ale czy to charyzmy brak, czy mistrzostwa – zawsze w ostatnim rzędzie; nawet taka jedna z Donegalu, co różne dziwne rzeczy pamięta, nie pomni jego nazwiska. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie.
A propos charyzmy – Daria Trafankowska. Ani uroda wielka, figura wtedy już nie za bardzo, a jaka postać, do tej pory ją pamiętają. I człowiek nietuzinkowy, bo znajomi wciąż wzdychają boleśnie, kiedy o niej mówią. Miło mi było popatrzeć – nie wszystek umarła. Magdalena Stużyńska – młodziutka, śliczna i taka ‘cała jestem zębami’. Teraz przecież nie jest stara, wtedy musiała być zaraz po szkole, albo i w trakcie.
Sam szpital bardzo przaśny, a jakże moderny nam się wtedy wydawał. Jedno jest pewne, wtedy był równie nierealistyczny jak i teraz, i wystrój, i sytuacje i te mowy o dobru pacjenta ponad wszystko, nawet gdyby trzeba było łamać zasady. Napięcie - czy Zybert zgodzi się na transport pacjenta z innej placówki, gdzie koledzy lekarze nie potrafią mu pomóc? Dzielna Zosia, wraz z Kubą i Brunem podejmują się straceńczej, wydawałoby się, walki i ją wygrywają. Swoją drogą, czy ktoś kiedyś im umrze? Wiem, że nie taka jest rzeczywistość, ale chciałabym, żeby była i dlatego co tydzień zasiadałam przed telewizorem, żeby się łudzić.
Ten odcinek sprzed trzynastu lat uświadomił mi, ale tak miło, nie boleśnie, upływ czasu. Zagracony pokój lekarski, z rozwalonym kocem na kanapie, ekspresem, a raczej zaparzaczem do kawy z NRD, segregatorami i książkami wszędzie, ciasny, ciemnawy, chociaż przytulny, został zastąpiony wielkim przestronnym pokojem z szybą do zapisywania zabiegów, z komputerami podłączonymi do sieci (już nie mówiąc o prywatnych tabletach i laptopach używanych przez postaci dramatu), z wygodną kanapą i mnóstwem miejsca dla wszystkich. Największy szok, kiedy Kuba wyjął komórkę, myślałam, że używa jakiegoś sprzętu wojskowego, taka to była cegła. Niewielu wtedy takimi cackami mogło się pochwalić, co wywnioskowałam z tego, że Kuba odchodził od zmysłów, nie wiedząc, co się dzieje z gospodynią, która wyszła z adoratorem. Gdyby miała swoją komórkę (a teraz mają wszyscy), to by ją Kuba wydzwonił i się nie martwił. A już najbardziej powalił mnie styl bukietu kwiatów dla Zosi – róże, gipsówka i takie nowoczesne wtedy (nawet sobie chowałam na zaś, wyciągając z różnych kompozycji) kokardy jak malowany papier. Szał kwiaciarzy. Mnóstwo tam takich niezamierzonych smaczków z życia. Muszę jeden odcinek nagrać i dzieciom pokazać, niech się dowiedzą, jak drzewiej bywało.
sobota, 27 kwietnia 2013
Ciemność widzę
Trzeba było złożyć papiery o paszport, bo się skończył mojemu synu. Wiadomo, jak się żyje na emigracji, trzeba jechać z tym do ambasady. Umówić się i stawić określonego dnia. Trzeba, żeby był ojciec i matka, więc taki wyjazd to już nie tylko problem logistyczny, ale i kosztowny niestety. A jak tak, to i mąż postanowił wymienić swój, chociaż jeszcze 10 miesięcy jego stary jest ważny. Cuzamen do kupy, same paszporty 160 euro. Zabolało.
Do tego wyjazd, wiadomo od nas daleko, a benzyna nie za śliwki. A jak już taki kawał, to może wpadniemy do Ikei, bo szklanki wytłukłam, bo pościel potrzebna, przecież nic nie trwa wiecznie.
Niedawno śmiałam się, że jak będę chciała wymienić zastawę, będę musiała tłuc specjalnie, bo incydentalnie niczego nigdy nie tłukę. To się niedawno zmieniło, dziwne. A to mąż coś obtłukł, a to Wojtek upuścił, a i ja dołożyłam swoją cegiełkę do spustoszenia w naszym szkle.
W Ikei, jeśli się nie bywa zbyt często, a w naszym przypadku można powiedzieć, że nie bywamy wcale, można stracić głowę. Ale ja trzymałam się dzielnie. Straciłam ją tylko w dziale z bielizną pościelową, w kuchennym, ale też umiarkowanie. Kupiłam tylko to, co potrzebne. Ciężko mi było nie patrzeć w kierunku wielu fajnych rzeczy, nie zauważać, nie widzieć wygodnego fotela idealnego do czytania, koszyczków i pojemniczków do łazienki, sztućców i filiżanek, patelni i łopatek itp. Wiecie jak to jest. Do tego kwiaty, do tego meble, a na koniec dział spożywczy. Jeżu, jakie te bułeczki cynamonowe są pyszne. Pasty rybne super, mrożone tarty też. Skrętu szyi dostałam od odwracania głowy i niepatrzenia.
Powrót to była straszna mordęga, bo się nachodzilismy dużo, do tego rano przejazd kilka godzin. Starałam się nie spać, ale normalnie zwidy miałam, że ktoś obok mnie siedzi (tam gdzie szyba, a nie kierowca). Jakieś dźwięki słyszałam, a nic nie grało. Starałam się nie spać, ale pomocna zbyt nie byłam, a maż też widziałam, że zaczyna nosem kierownicę podpierać. Dojechaliśmy, ale do d... taki wyjazd z jednej strony wyspy na drugą.
Od kilku dni czuję się tak, jakbym żyła i kontaktowała tylko w połowie. Jakby mi głowa w słoiku utknęła. Robić cokolwiek ciężko i do tego tylko część bodźców do mnie dociera. I bardzo mi smutno. Bardzo.
Jestem w ciągłej panice, że cokolwiek mam zrobić, nie zdążę. Aż czasem mi taki strach siada na piersiach i dusi. Wiem, że to głupie, bo co niby by się stało, gdybym nie sprzątnęła jednego dnia, gdybym nie zrobiła obiadu albo nie wiem, co tam jeszcze ważnego naj na świecie.
Mam nawet powracający sen, że zaczynam jakieś zadanie i im więcej pracuję, im bardziej się staram, tym dalej jestem do tyłu w robocie. Na przykład śniło mi się, że mama miała pensjonat i piętro domu (w rzeczywistości nasze sypialnie i nigdy ich nie wynajmowaliśmy) było hotelem. Jedni ludzie wyjeżdżali i mama powiedziała, że mam wszystko posprzątać i przygotować dla kolejnych gości. Sprzątałam, przesuwałam meble, ścieliłam łóżka, prałam, ale gdzie nie zajrzałam, nic nie było gotowe. Nikt mi nie chciał pomóc, przecież to takie proste i robota dla jednej osoby, a ja w lesie i nie zanosiło się na to, że zdążę. Przyjechali ludzie i oczywiście wielki wstyd i awantura, bo nie udźwignęłam zadania.
Ten sen mi się powtarza, inna sceneria, ale wynik ten sam. Okropnie mnie to stresuje.
Nic nie jest tak, jak powinno. Nic.
Do tego wyjazd, wiadomo od nas daleko, a benzyna nie za śliwki. A jak już taki kawał, to może wpadniemy do Ikei, bo szklanki wytłukłam, bo pościel potrzebna, przecież nic nie trwa wiecznie.
Niedawno śmiałam się, że jak będę chciała wymienić zastawę, będę musiała tłuc specjalnie, bo incydentalnie niczego nigdy nie tłukę. To się niedawno zmieniło, dziwne. A to mąż coś obtłukł, a to Wojtek upuścił, a i ja dołożyłam swoją cegiełkę do spustoszenia w naszym szkle.
W Ikei, jeśli się nie bywa zbyt często, a w naszym przypadku można powiedzieć, że nie bywamy wcale, można stracić głowę. Ale ja trzymałam się dzielnie. Straciłam ją tylko w dziale z bielizną pościelową, w kuchennym, ale też umiarkowanie. Kupiłam tylko to, co potrzebne. Ciężko mi było nie patrzeć w kierunku wielu fajnych rzeczy, nie zauważać, nie widzieć wygodnego fotela idealnego do czytania, koszyczków i pojemniczków do łazienki, sztućców i filiżanek, patelni i łopatek itp. Wiecie jak to jest. Do tego kwiaty, do tego meble, a na koniec dział spożywczy. Jeżu, jakie te bułeczki cynamonowe są pyszne. Pasty rybne super, mrożone tarty też. Skrętu szyi dostałam od odwracania głowy i niepatrzenia.
Powrót to była straszna mordęga, bo się nachodzilismy dużo, do tego rano przejazd kilka godzin. Starałam się nie spać, ale normalnie zwidy miałam, że ktoś obok mnie siedzi (tam gdzie szyba, a nie kierowca). Jakieś dźwięki słyszałam, a nic nie grało. Starałam się nie spać, ale pomocna zbyt nie byłam, a maż też widziałam, że zaczyna nosem kierownicę podpierać. Dojechaliśmy, ale do d... taki wyjazd z jednej strony wyspy na drugą.
Od kilku dni czuję się tak, jakbym żyła i kontaktowała tylko w połowie. Jakby mi głowa w słoiku utknęła. Robić cokolwiek ciężko i do tego tylko część bodźców do mnie dociera. I bardzo mi smutno. Bardzo.
Jestem w ciągłej panice, że cokolwiek mam zrobić, nie zdążę. Aż czasem mi taki strach siada na piersiach i dusi. Wiem, że to głupie, bo co niby by się stało, gdybym nie sprzątnęła jednego dnia, gdybym nie zrobiła obiadu albo nie wiem, co tam jeszcze ważnego naj na świecie.
Mam nawet powracający sen, że zaczynam jakieś zadanie i im więcej pracuję, im bardziej się staram, tym dalej jestem do tyłu w robocie. Na przykład śniło mi się, że mama miała pensjonat i piętro domu (w rzeczywistości nasze sypialnie i nigdy ich nie wynajmowaliśmy) było hotelem. Jedni ludzie wyjeżdżali i mama powiedziała, że mam wszystko posprzątać i przygotować dla kolejnych gości. Sprzątałam, przesuwałam meble, ścieliłam łóżka, prałam, ale gdzie nie zajrzałam, nic nie było gotowe. Nikt mi nie chciał pomóc, przecież to takie proste i robota dla jednej osoby, a ja w lesie i nie zanosiło się na to, że zdążę. Przyjechali ludzie i oczywiście wielki wstyd i awantura, bo nie udźwignęłam zadania.
Ten sen mi się powtarza, inna sceneria, ale wynik ten sam. Okropnie mnie to stresuje.
Nic nie jest tak, jak powinno. Nic.
sobota, 20 kwietnia 2013
Chcieli wybrać rodzaj śmierci*
Nie jestem pochodzenia żydowskiego, nie miałam tam nawet znajomych moich rodziców, ale często o tym myślę, jak to możliwe, że w centrum miasta była wydzielona dzielnica, gdzie trzymano ludzi, którzy mieli jeszcze gorzej niż ci w okupowanej Warszawie. I tak było w Łodzi i innych miastach też.
No dobra, wiem, dlaczego, wiem o co chodzi, ale myślę o tym często, o tym wykluczeniu wśród wykluczonych, odmowie prawa do życia wśród tych, którzy też byli traktowani jak podludzie. Polakiem było być źle, ale Żydem jeszcze gorzej.Bardziej to skomplikowane niż po prost 'ci dobrzy, a ci źli'.
Wczoraj w nocy wiedziałam już, że dzisiaj jest rocznica powstaniu w getcie warszawskim. Co roku o tym zawsze opowiadał Marek Edelman, ale go już między nami nie ma. Odłożyłam więc książkę, którą czytałam i sięgnęłam po Biografię Edelmana. Naczytałam się o nim przed snem, jeszcze chwilę pomyślałam o tych strasznych czasach, o tym, że trudno to wszystko rozumiem objąć i zasnęłam.
Cała noc śniła mi się wojna i getto, pewnie to, czego się w filmach naoglądałam. Próbowałam się wyrwać z tego snu, budziłam się, starałam się strząsnąć go z siebie, ale po zaśnięciu wracałam dokładnie do tego momentu, w którym przerwałam.
Po raz kolejny, bo wojna śni mi się co jakiś czas - po przebudzeniu doceniłam, że teraz żyjemy w takich czasach.
*słowa Kazika Ratajzera
No dobra, wiem, dlaczego, wiem o co chodzi, ale myślę o tym często, o tym wykluczeniu wśród wykluczonych, odmowie prawa do życia wśród tych, którzy też byli traktowani jak podludzie. Polakiem było być źle, ale Żydem jeszcze gorzej.Bardziej to skomplikowane niż po prost 'ci dobrzy, a ci źli'.
Wczoraj w nocy wiedziałam już, że dzisiaj jest rocznica powstaniu w getcie warszawskim. Co roku o tym zawsze opowiadał Marek Edelman, ale go już między nami nie ma. Odłożyłam więc książkę, którą czytałam i sięgnęłam po Biografię Edelmana. Naczytałam się o nim przed snem, jeszcze chwilę pomyślałam o tych strasznych czasach, o tym, że trudno to wszystko rozumiem objąć i zasnęłam.
Cała noc śniła mi się wojna i getto, pewnie to, czego się w filmach naoglądałam. Próbowałam się wyrwać z tego snu, budziłam się, starałam się strząsnąć go z siebie, ale po zaśnięciu wracałam dokładnie do tego momentu, w którym przerwałam.
Po raz kolejny, bo wojna śni mi się co jakiś czas - po przebudzeniu doceniłam, że teraz żyjemy w takich czasach.
*słowa Kazika Ratajzera
poniedziałek, 15 kwietnia 2013
Let's take a wild run with the dogs tonight in suburbia...
Wieczór w domu. Za oknem pada, mąż właśnie przywiózł syna z siłowni, co jest znakiem, że można zakończyć już dzień aktywny, przebrać się w dresy, władować się pod koc i poczytać. Mąż na jednej kanapie, ja na drugiej, mniejszej sofie. Co mnie podkusiło włączyć wiadomości? Cały dzień nie oglądałam, poczułam niepokój, że może coś... No i wykrakałam. Wybuch na maratonie w Bostonie. Obejrzeliśmy kilka doniesień z miejsca zdarzenia, posłuchaliśmy ekspertów, ale po godzinie już nie mogłam znieść tego, już za dużo nieszczęścia.
Wyłączyliśmy telewizor, gra teraz radio Stare przeboje, czy jakos tak. Leci Pet Shop Boys, mąż 'u siebie' czyta, ja 'u siebie', ale oboje mamy na twarzy szerokie uśmiechy. Bo te stare piosenki niosą za sobą wspomnienia, naszych pierwszych chwil razem, młodości, upalnego lata w Mielnie czy Łebie, albo wypadu na Mazury, albo zimowego wieczoru, kiedy jechaliśmy granatowym dużym fiatem przez centrum Warszawy, muzyka grała, my może byliśmy po kolacji w Europejskim?
Nawet nic do siebie nie powiedzieliśmy, tylko rzuciliśmy okiem jedno na drugie, z tym uśmiechem i wiedzą wielu chwil razem, wielu lat razem, słów już nie trzeba.
Fajne są takie chwile, kiedy całe lata za nami, a człowiek nie żałuje ani jednej minuty i wie, że jeszcze wiele przed nim.
A jeśli nie, to dobrze, że tego nie wiemy. Po co?
Wyłączyliśmy telewizor, gra teraz radio Stare przeboje, czy jakos tak. Leci Pet Shop Boys, mąż 'u siebie' czyta, ja 'u siebie', ale oboje mamy na twarzy szerokie uśmiechy. Bo te stare piosenki niosą za sobą wspomnienia, naszych pierwszych chwil razem, młodości, upalnego lata w Mielnie czy Łebie, albo wypadu na Mazury, albo zimowego wieczoru, kiedy jechaliśmy granatowym dużym fiatem przez centrum Warszawy, muzyka grała, my może byliśmy po kolacji w Europejskim?
Nawet nic do siebie nie powiedzieliśmy, tylko rzuciliśmy okiem jedno na drugie, z tym uśmiechem i wiedzą wielu chwil razem, wielu lat razem, słów już nie trzeba.
Fajne są takie chwile, kiedy całe lata za nami, a człowiek nie żałuje ani jednej minuty i wie, że jeszcze wiele przed nim.
A jeśli nie, to dobrze, że tego nie wiemy. Po co?
niedziela, 7 kwietnia 2013
Doniesienia z krainy dzikich
Ja to jednak dzikus jestem. Zakopałam się na tym odludziu Europy i wystarczy taki świąteczny czas, żeby mnie z kretesem wydrenować.
Od piątku już się działo. Oczywiście sprzątanie, były dzieci, nie było tak źle, ale już nielubiane zakupy musiałam robić sama, tak wyszło. No nie lubię i już. Wydawanie pieniędzy w ogóle mnie nie rajcuje. Najpierw wydaje mi się, że mam przeznaczoną kwotę i ok, a potem mam do siebie żal, że tyle wydałam, chociaż mieszczę się w wyznaczonych granicach. Nigdy się nie pozbędę tego poczucia winy związanego z wydatkami, może dlatego, że nigdy nie byłam bogata, chociaż bywały dobre czasy, ale zawsze wtedy pamiętałam o tych chudych, więc nigdy nie było tak, żeby lekką ręką itp.
Ale nie skarżę się, nie cierpię głodu, mam co czytać, prąd mam, a prawda jest taka, ze jakby mnie ktoś chciał do samolotu na Dominikanę wsadzić, to chyba bym się nie ucieszyła. Nie mam w sobie imperatywu podróżowania, bardziej rajcuje mnie fakt, że mi Blue kupiła w Polsce 'Wielką trwogę' Zaremby i wreszcie będę miała tę książkę (nigdzie nie ma, tylko Znak sprzedaje u siebie na stronie, akurat oni mają najdroższą na całej planecie taryfę za wysyłki zagraniczne).
Ale wracam do świąt.
Sobota gotowanie i pieczenie. Miałyśmy z córką plan, ale nam ciągle coś nie szło, a to lekuchno przyjarałyśmy drożdżówkę, a to córką jęczała, że chyba malinowe jej nie wyszło (chociaż dowodów na to nie miałyśmy), no to zdecydowała zrobić sernik japoński (poza planem), a do tego zostały jej białka, to zrobiła bezy (to już bardzo poza planem). Żuru coś doprawić nie mogłam, mięso do dania w galarecie owocowej mi coś nie stygło, pewnie mi się wydawało, ale nie szło i już.
Niepotrzebnie zaczęłyśmy z Michaliną panikować, a to pewnie wszystko przez to, że ciągle miałyśmy na uwadze, że zaraz zjadą goście, czyli przyjaciele córki, para polsko-włoska - Ania i Piercarlo.
Jak już prawie wszystko było gotowe, wpadłam w rozpacz, że nie zrobiłam badań terenowych i nie wiem, co Włosi jedzą na święta, może cholera go obrazimy wieprzowiną czy czym tam.
Okazało się, że wszystko chętnie zjada, więc przerwałam histerię tak szybko, jak ją zaczęłam.
No a święta to już był sam mniód i orzeszki, jedliśmy, spacerowaliśmy, jedliśmy, graliśmy w gry, podsypialiśmy, gadaliśmy, oglądaliśmy TV, niektórzy w tym czasie urządzali sobie prasówki, co kto chciał w danym momencie robić. Fajowsko było, bo i pogodę mieliśmy fantastyczną, jak na zamówienie. Dopiero jak odjeżdżali powiał wiatr i całe te święta wywiał do krainy przeszłość.
Kilka zdjęć:
Poniżej jaja szydełkowe na storczyku, obecnie bez kwiatów, to chociaż z jajkami-bombkami
Stół z lotu ptaka, czyli z sufitu
Moje dzieci dwumetrowe (córka na szczęście niższa)
Kuchareczki
Tradycyjne ciasto wielkanocne włoskie, nazywa się colomba, ma różne wersje, ta akurat z czekoladą kawą i mascarpone w środku czyli colomba tiramisu. Kupione przez Anię i Piercarlo, co by miał chłopak namiastkę domu
A to nasze ciasta
Spacer potrzebny był od zaraz, żeby chociaż dwie kalorie z tego miliona spalić
Od piątku już się działo. Oczywiście sprzątanie, były dzieci, nie było tak źle, ale już nielubiane zakupy musiałam robić sama, tak wyszło. No nie lubię i już. Wydawanie pieniędzy w ogóle mnie nie rajcuje. Najpierw wydaje mi się, że mam przeznaczoną kwotę i ok, a potem mam do siebie żal, że tyle wydałam, chociaż mieszczę się w wyznaczonych granicach. Nigdy się nie pozbędę tego poczucia winy związanego z wydatkami, może dlatego, że nigdy nie byłam bogata, chociaż bywały dobre czasy, ale zawsze wtedy pamiętałam o tych chudych, więc nigdy nie było tak, żeby lekką ręką itp.
Ale nie skarżę się, nie cierpię głodu, mam co czytać, prąd mam, a prawda jest taka, ze jakby mnie ktoś chciał do samolotu na Dominikanę wsadzić, to chyba bym się nie ucieszyła. Nie mam w sobie imperatywu podróżowania, bardziej rajcuje mnie fakt, że mi Blue kupiła w Polsce 'Wielką trwogę' Zaremby i wreszcie będę miała tę książkę (nigdzie nie ma, tylko Znak sprzedaje u siebie na stronie, akurat oni mają najdroższą na całej planecie taryfę za wysyłki zagraniczne).
Ale wracam do świąt.
Sobota gotowanie i pieczenie. Miałyśmy z córką plan, ale nam ciągle coś nie szło, a to lekuchno przyjarałyśmy drożdżówkę, a to córką jęczała, że chyba malinowe jej nie wyszło (chociaż dowodów na to nie miałyśmy), no to zdecydowała zrobić sernik japoński (poza planem), a do tego zostały jej białka, to zrobiła bezy (to już bardzo poza planem). Żuru coś doprawić nie mogłam, mięso do dania w galarecie owocowej mi coś nie stygło, pewnie mi się wydawało, ale nie szło i już.
Niepotrzebnie zaczęłyśmy z Michaliną panikować, a to pewnie wszystko przez to, że ciągle miałyśmy na uwadze, że zaraz zjadą goście, czyli przyjaciele córki, para polsko-włoska - Ania i Piercarlo.
Jak już prawie wszystko było gotowe, wpadłam w rozpacz, że nie zrobiłam badań terenowych i nie wiem, co Włosi jedzą na święta, może cholera go obrazimy wieprzowiną czy czym tam.
Okazało się, że wszystko chętnie zjada, więc przerwałam histerię tak szybko, jak ją zaczęłam.
No a święta to już był sam mniód i orzeszki, jedliśmy, spacerowaliśmy, jedliśmy, graliśmy w gry, podsypialiśmy, gadaliśmy, oglądaliśmy TV, niektórzy w tym czasie urządzali sobie prasówki, co kto chciał w danym momencie robić. Fajowsko było, bo i pogodę mieliśmy fantastyczną, jak na zamówienie. Dopiero jak odjeżdżali powiał wiatr i całe te święta wywiał do krainy przeszłość.
Kilka zdjęć:
Poniżej jaja szydełkowe na storczyku, obecnie bez kwiatów, to chociaż z jajkami-bombkami
Stół z lotu ptaka, czyli z sufitu
Moje dzieci dwumetrowe (córka na szczęście niższa)
Kuchareczki
Tradycyjne ciasto wielkanocne włoskie, nazywa się colomba, ma różne wersje, ta akurat z czekoladą kawą i mascarpone w środku czyli colomba tiramisu. Kupione przez Anię i Piercarlo, co by miał chłopak namiastkę domu
A to nasze ciasta
Spacer potrzebny był od zaraz, żeby chociaż dwie kalorie z tego miliona spalić
czwartek, 28 marca 2013
Co się pani tak skrada?
Szybko w tych swoich jękach zostałam sprowadzona do parteru, bo mnie po prostu, za karę chyba, pokręciło. Atak miałam - lumbago, korzonków (nie wiem, jak co to i jak się objawia), coś mi się naciągnęło, przestawiło? - nie wiem, w każdym razie upiekłam ciasto, zjedliśmy obiad, deser, kawa, w poczuciu spełnionego obowiązku udałam się na zasłużony spoczynek przy laptopie, a jak wstałam godzinę potem, to już się wyprostować nie mogłam. A ból okropny. I trzyma. Mam taki spazm mięśnia przy kręgach lędźwiowych, że aż ja czuję gulę w tym miejscu. I nie mogę się w ogóle wyprostować, wyglądam jakbym się skradała :-)
Wczoraj robiłam zakupy świąteczne, na diclofenacu, po którym mnie mdli, a ból lekko tylko bardziej znośny. Na szczęście syn mógł ze mną pojechać, wszystko zapakował i do samochodu zaniósł. Szkoda, że nie jest na tyle letni, żeby mnie jeszcze samochód prowadzić.
Dzisiaj trochę lepiej, ale plany muszę zweryfikować, córka przyjedzie, pomoże, damy radę. Byle atmosfera była dobra, a reszta to się jakos ułoży. W końcu w tych świętach chodzi też o refleksję, zadumę, modlitwę, nie tylko o jedzenie.
Że też ja zawsze muszę odwalić taką histerię, zanim jest normalnie, haha.
Ich nie zamęczam, tylko Was i siebie najbardziej.
A posprzątane będzie tylko tyle, co mogę, co pomogą. Nic się nie stanie.
Ciasto wyszło fenomenalne, te czekoladowe kleksy to masa serowa wymieszana z rozpuszczoną czarną czekoladą (70%) , daje wrażenie trufli pysznościowych zatopionych w masie serowej, a ta też inna niż zwykle. Polecam. Bardzo eleganckie ciasto, takie świąteczne, przepis wzięłam z Moich wypieków
Wczoraj robiłam zakupy świąteczne, na diclofenacu, po którym mnie mdli, a ból lekko tylko bardziej znośny. Na szczęście syn mógł ze mną pojechać, wszystko zapakował i do samochodu zaniósł. Szkoda, że nie jest na tyle letni, żeby mnie jeszcze samochód prowadzić.
Dzisiaj trochę lepiej, ale plany muszę zweryfikować, córka przyjedzie, pomoże, damy radę. Byle atmosfera była dobra, a reszta to się jakos ułoży. W końcu w tych świętach chodzi też o refleksję, zadumę, modlitwę, nie tylko o jedzenie.
Że też ja zawsze muszę odwalić taką histerię, zanim jest normalnie, haha.
Ich nie zamęczam, tylko Was i siebie najbardziej.
A posprzątane będzie tylko tyle, co mogę, co pomogą. Nic się nie stanie.
Ciasto wyszło fenomenalne, te czekoladowe kleksy to masa serowa wymieszana z rozpuszczoną czarną czekoladą (70%) , daje wrażenie trufli pysznościowych zatopionych w masie serowej, a ta też inna niż zwykle. Polecam. Bardzo eleganckie ciasto, takie świąteczne, przepis wzięłam z Moich wypieków
wtorek, 26 marca 2013
Mam nadzieję, że nie wyleję ciasta z kąpielą
Coś się ze mną niedobrego dzieje, jak tylko trzeba włączyć logistykę przedświąteczną lub przed-wizytową (kiedy ktoś nas odwiedza), włącza mi się guziczek-paniczek (od paniki niestety, a nie od małego pana). Kiedyś spokojnie opracowywałam plan działania i tyle. Teraz mam pustkę we łbie. Nie tam, że mało, że z pomysłów nie wiem, który wybrać. NIC!
Za to panika jak do Częstochowy pielgrzymką z Kołobrzegu.
Michalina zaprosiła gości, swoich znajomych. Cieszę się bardzo, bo ich lubię i naprawdę czekam na ich przyjazd. Ale jednocześnie chciałabym, żeby ktoś mi powiedział - catering przyjedzie w sobotę.
Nie dlatego, ze leń, że nie umiem, że nie mam czasu, a dlatego, że nie mam pomysłu na stół w ten czas.
Dzisiaj urodziny męża, wybranie ciasta (zwykle wiedziałabym tydzień wcześniej), to była niezła przeprawa, do drugiej w nocy wczoraj siedziałam, a i tak zmieniłam zdanie na pięć minut przed wyjściem na zakupy, na zupełnie inny sernik, totalnie inne produkty i do tego okazało się, że najlepiej gdyby się chłodził noc w lodówce, ale to już w połowie roboty, bo było na drugiej stronie wydruku. Zupełnie jak w tej komedii Koterskiego 'Nic śmiesznego', co Miałczyński wiezie ekipę filmową, bo za zakrętem ukazał się las - w scenariuszu, no to do lasu. A na drugiej stronie scenariusza było - las krzyży.
No to mam las krzyży.
A urodziny dzisiaj
A zakupy też dzisiaj
Zaczęłam o drugiej go robić
Nie dość, że w niedoczasie jestem, to źle ustawiłam piekarnik (bo w przepisie ma być bez termoobiegu, a u nas chyba nie ma takiej opcji) na znaczek, którego wcześniej nie używałam, upiekłam na tym ustawieniu spód, jakim cudem nie wiem, bo jak wstawiłam sernik w kąpieli wodnej (do cholery jasnej, kto to wymyśla?), to się okazało, że to wiatrak chłodzący, a nie grzeje. Jak ja kurna upiekłam ten spód się pytam?
Wyjęłam pływający sernik, w kąpieli wodnej, oł/eł, nagrzałam termoobiegiem, niech juz będzie, żeby tylko upiec jakoś, wsadziłam i nawet nie zaglądam. Jak znam swoje szczęście, to będę z nim walczyć do piątej nad ranem.
Zamrożę zjemy na święta :-)
Jak tak grzebałam w przepisach wczoraj, obejrzałam film polski 'Ki'. Dobry, ale jakoś mnie zmęczył. Wkurza mnie maniera Romy Gąsiorowskiej, chociaż gołym okiem widać, że dobra aktorka, musze się po prostu chyba do niej przyzwyczaić, bo jak widać, ona od tego pieszczenia w mówieniu nie odwyknie.
Poza tym te wszystkie skróty imion jak Ki, Pio, Go, Miko też mnie denerwowały, do tego stopnia, że się uczepiłam tego jak rzep psiego ogona i nie śledziłam akcji. A dobry ten film. Szkoda, że mam takie skrzywienie, bardziej bym go doceniła.
I mnie przygnębił, a czy ja muszę powiedzieć, że w obecnym moim rozedrganiu, tego nie potrzebuję? Do tego wcześniej oglądaliśmy Gorejący krzew, trzy odcinki jednym ciągiem. Ten to dopiero dół jak kanion Kolorado, ale świetny i nic mi nie przeszkadzało, czyli już taki świr to nie jestem.
No nic, jutro zakupy w sklepie polskim, to muszę się wziąć w garść i zrobić listę potraw.
Za to panika jak do Częstochowy pielgrzymką z Kołobrzegu.
Michalina zaprosiła gości, swoich znajomych. Cieszę się bardzo, bo ich lubię i naprawdę czekam na ich przyjazd. Ale jednocześnie chciałabym, żeby ktoś mi powiedział - catering przyjedzie w sobotę.
Nie dlatego, ze leń, że nie umiem, że nie mam czasu, a dlatego, że nie mam pomysłu na stół w ten czas.
Dzisiaj urodziny męża, wybranie ciasta (zwykle wiedziałabym tydzień wcześniej), to była niezła przeprawa, do drugiej w nocy wczoraj siedziałam, a i tak zmieniłam zdanie na pięć minut przed wyjściem na zakupy, na zupełnie inny sernik, totalnie inne produkty i do tego okazało się, że najlepiej gdyby się chłodził noc w lodówce, ale to już w połowie roboty, bo było na drugiej stronie wydruku. Zupełnie jak w tej komedii Koterskiego 'Nic śmiesznego', co Miałczyński wiezie ekipę filmową, bo za zakrętem ukazał się las - w scenariuszu, no to do lasu. A na drugiej stronie scenariusza było - las krzyży.
No to mam las krzyży.
A urodziny dzisiaj
A zakupy też dzisiaj
Zaczęłam o drugiej go robić
Nie dość, że w niedoczasie jestem, to źle ustawiłam piekarnik (bo w przepisie ma być bez termoobiegu, a u nas chyba nie ma takiej opcji) na znaczek, którego wcześniej nie używałam, upiekłam na tym ustawieniu spód, jakim cudem nie wiem, bo jak wstawiłam sernik w kąpieli wodnej (do cholery jasnej, kto to wymyśla?), to się okazało, że to wiatrak chłodzący, a nie grzeje. Jak ja kurna upiekłam ten spód się pytam?
Wyjęłam pływający sernik, w kąpieli wodnej, oł/eł, nagrzałam termoobiegiem, niech juz będzie, żeby tylko upiec jakoś, wsadziłam i nawet nie zaglądam. Jak znam swoje szczęście, to będę z nim walczyć do piątej nad ranem.
Zamrożę zjemy na święta :-)
Jak tak grzebałam w przepisach wczoraj, obejrzałam film polski 'Ki'. Dobry, ale jakoś mnie zmęczył. Wkurza mnie maniera Romy Gąsiorowskiej, chociaż gołym okiem widać, że dobra aktorka, musze się po prostu chyba do niej przyzwyczaić, bo jak widać, ona od tego pieszczenia w mówieniu nie odwyknie.
Poza tym te wszystkie skróty imion jak Ki, Pio, Go, Miko też mnie denerwowały, do tego stopnia, że się uczepiłam tego jak rzep psiego ogona i nie śledziłam akcji. A dobry ten film. Szkoda, że mam takie skrzywienie, bardziej bym go doceniła.
I mnie przygnębił, a czy ja muszę powiedzieć, że w obecnym moim rozedrganiu, tego nie potrzebuję? Do tego wcześniej oglądaliśmy Gorejący krzew, trzy odcinki jednym ciągiem. Ten to dopiero dół jak kanion Kolorado, ale świetny i nic mi nie przeszkadzało, czyli już taki świr to nie jestem.
No nic, jutro zakupy w sklepie polskim, to muszę się wziąć w garść i zrobić listę potraw.
piątek, 22 marca 2013
Ech wietier, och wietier, wietier, wietier... nucę piosenkę Lube, chociaż powinnam raczej szukać jakiegoś czekana, co by się zaczepić o murek
Wczoraj obejrzałam na TVP Kultura niezwykle ciekawy film o polskich alpinistach, a potem Halę Odlotów też z gośćmi związanymi z tematem, a dzisiaj od razu mi do głowy przyszło, że by mi się jakiś czekan nadał albo co. Wiatr taki, że mną rzucało po całym podwórku, a jak zrobiłam zakupy i próbowałam z wózkiem do samochodu dojść, to miałam śmierć w oczach, bo nie mogłam opanować kroku na parkingu i bałam się jakiegoś człowieka staranować, albo samochód zniszczyć, albo nogi połamać. Szok, całkiem sobie nie mogłam dać rady z wiatrem. Włosy dęba, szum taki, że nic nie słychać, ludzie do siebie musieli wrzeszczeć. Jak odjeżdżałam spod domu, trzeba było psa zawołać, bo by za mną biegł. Mąż wyszedł, krzyczy, w ogóle go nie słychać, stoję obok i jakby do mnie ze studni wołał. Huk okropny, wprawdzie ocean blisko domu, ale bez przesady. Aż mnie strach ogarnął, z wiatrem czasem nie ma żartów.
W celu dodania sobie odwagi i zdjęcia strachu z czoła, nucę piosenkę Lube, a co, na głos, i tak nikt mnie nie słyszy, co najwyżej zobaczą, ze ustami ruszam.
Jeżu kolczasty, jak ja nie lubię wiatru. Mówiłam już?
W domu zimno, drzwi wyrywa, okna skrzypią pod naporem, z samochodu wysiąść to czynność wysiłkowa, kiedy to się skończy? Karmnik nam wyrwało, mąż zmartwiony, ocenia uszkodzenia.
Słuchałam dzisiaj pół dnia, bo to i zakupy, i sprzątanie, i gotowanie - książki Grocholi 'Houston mamy problem' czytanej przez Mecwaldowskiego. Dawno się tak nie uśmiałam, aż zaczęłam sprawdzać, jak dużo mi zostało, bo byłoby mi żal, gdyby się miała skończyć. W głos chichrałam i łzy ze śmiechu ocierałam, rewelacyjna.
Czy to tylko ja widzę, czy wiele polskich aktorek i kobiet mediów zderzyło się z ciężarówką i im usta spuchły. Najbardziej ubawiło mnie oświadczenie jednej takiej aktorki klasy C, albo i D, żeby nie powiedzieć do d, że ona sobie żadnych poprawek estetycznych ani operacji nie robiła, a usta ma jak opona do tira. Czy te baby tego nie widzą, że wyglądają komicznie? Kurowska też była kiedyś w TV i nic nie słuchałam, co mówi, mogłaby same kamienie milowe z filozofii recytować, bo się na usta gapiłam - domknie, nie domknie, pęknie jej coś, czy nie? Jakby się jej coś obcego do dolnej części twarzy przyczepiło.
A w ogóle to reklamy Bebilonu w TV są oburzające. Panowie są tacy zachwyceni, jak te ich kobiety, pracują, domem się zajmują, dzieckiem i wszystko godzą! No pewnie, śpiewa, tańczy i stepuje, a na końcu przyszyje guzik - koło gospodyń wiejskich.
A gdyby tak panowie usiedli przed kamerą i powiedzieli - imponuje mi, bo zajmuje się domem i nie zwariowała jeszcze, ani dziecka oknem nie wyrzuciła, chociaż ja chodzę sobie luzem, pracuję, z kumplami na mecz, a ona od rana do nocy tylko kasza, zupa, pielucha, jedno dziecko lub kilkoro, ogarnia i jeszcze ma czas książkę poczytać, swoje zainteresowania rozwijać. Albo - niech sobie żona pójdzie gdzieś z domu, bo cały dzień z dzieckiem, a ja nakarmię bebilonem. Ale nie, ona mu imponuje tylko wtedy, kiedy i pracuje, i dom, i dziecko, i on, pewnie samochód też wywoskowała w niedziele.
Czepiam się, to ten wiatr tak mnie wnerwia i stąd to wszystko.
Gdzie ten czekan?
Wbiję sobie w łeb przy okazji, bo polska reprezentacja znowu dała ciała, a ja jak głupia siedziałam i ten horror komediowy oglądałam.
czwartek, 21 marca 2013
I am feeling a little under the weather
Tak by powiedziała niejedna osoba tu dzisiaj. Dała nam się pogoda we znaki i pełno przeziębionych chodzi teraz, a to oznacza mniej więcej to właśnie, co w tytule, że się czujemy jakby nas coś brało.
Rozśmieszył mnie dzis jeden facet w sklepie. Spotkał kogoś i w jednym zdaniu powiedział, że jest całkiem znośnie, ale natychmiast dodał, że było strasznie zimno w nocy. Irlandczycy, nawet jak spotykają kogoś bardzo znajomego i mogliby sobie darować te gadki o pogodzie, mają to tak we krwi, ze się pohamować nie mogą. A, że pogoda była w tym momencie naprawdę dobra, nie mógł się skarżyć, a to jest obowiązkowe, więc marudził o pogodzie w nocy. Jakby nie spał, a pracował na wysokosciach, haha.
Strasznie śmieszne to było. Tu się skarżą na coś, na co nie powinni i udają, że jest 'grant' wtedy, kiedy faktycznie sytuacja jest do dupy.
Na Patryka przyjechała córka i to jest jedyny plus tego święta, bo poza tym, to ja go w ogóle nie czuję. Nie mogę wzniecić w sobie ekscytacji tego dnia, nie będę przecież udawać, że to moja tradycja. Tym bardziej, że poza większym lub mniejszym paradowaniem (zależy od miasta), jest to raczej święto pijaństwa i obżarstwa, bo zawsze dzieje się w trakcie postu i tu jest dyspensa na jeden dzień. Zresztą, może i kiedyś to było coś wyjątkowego, gdyż ludzie przestrzegali postu, ale teraz nie widzę tego, to i taki 'odpust' nie ma znaczenia wielkiego.
Oby do świąt, znowu towarzystwo z Dublina przyjedzie, kto wie, może nawet przywiozą ze sobą znajomych, wesoło będzie.
Dostałam takie piękne jajka od Doroty, ale nie mam pojęcia jak je ukrochmalić, bo nigdy tego nie robiłam. Dorota zasugerowała google i rady zawarte na różnych forach, ale każdy mówi co innego. Od razu mówię, że wszelkie rady typu płyn Ługa czy inne, nie wchodzą w grę, bo tutaj tego nie kupię. Jakieś domowe sposoby by się przydały. I sprawdzone! Nie chcę jaj zniszczyć :-)
Rozśmieszył mnie dzis jeden facet w sklepie. Spotkał kogoś i w jednym zdaniu powiedział, że jest całkiem znośnie, ale natychmiast dodał, że było strasznie zimno w nocy. Irlandczycy, nawet jak spotykają kogoś bardzo znajomego i mogliby sobie darować te gadki o pogodzie, mają to tak we krwi, ze się pohamować nie mogą. A, że pogoda była w tym momencie naprawdę dobra, nie mógł się skarżyć, a to jest obowiązkowe, więc marudził o pogodzie w nocy. Jakby nie spał, a pracował na wysokosciach, haha.
Strasznie śmieszne to było. Tu się skarżą na coś, na co nie powinni i udają, że jest 'grant' wtedy, kiedy faktycznie sytuacja jest do dupy.
Na Patryka przyjechała córka i to jest jedyny plus tego święta, bo poza tym, to ja go w ogóle nie czuję. Nie mogę wzniecić w sobie ekscytacji tego dnia, nie będę przecież udawać, że to moja tradycja. Tym bardziej, że poza większym lub mniejszym paradowaniem (zależy od miasta), jest to raczej święto pijaństwa i obżarstwa, bo zawsze dzieje się w trakcie postu i tu jest dyspensa na jeden dzień. Zresztą, może i kiedyś to było coś wyjątkowego, gdyż ludzie przestrzegali postu, ale teraz nie widzę tego, to i taki 'odpust' nie ma znaczenia wielkiego.
Oby do świąt, znowu towarzystwo z Dublina przyjedzie, kto wie, może nawet przywiozą ze sobą znajomych, wesoło będzie.
Dostałam takie piękne jajka od Doroty, ale nie mam pojęcia jak je ukrochmalić, bo nigdy tego nie robiłam. Dorota zasugerowała google i rady zawarte na różnych forach, ale każdy mówi co innego. Od razu mówię, że wszelkie rady typu płyn Ługa czy inne, nie wchodzą w grę, bo tutaj tego nie kupię. Jakieś domowe sposoby by się przydały. I sprawdzone! Nie chcę jaj zniszczyć :-)
sobota, 9 marca 2013
Wpadły jak wicher, zakręciły i fruuuu, nie ma
Nie za często mam gości, bo to i drogo, i daleko (nie wystarczy do Dublina dolecieć, ale jeszcze kilka godzin autobusem na północ Republiki trzeba jechać), nie każdy się na to decyduje.
A już na pewno po raz pierwszy przyjechały do mnie blogowe koleżanki, z których jedną spotkałam w realu w Polsce (na targach książki razem zaiwaniałyśmy między stoiskami), a druga znana mi była tylko z wymiany myśli i komentarzy na FB i naszych blogach.
Od pierwszej chwili, kiedy je powitałam w Donegalu, przynajmniej dla mnie, było tak, jakbyśmy się znały wieki, jakbym przyjaciół witała, a nie w sumie obcych ludzi. Obcych, co ja gadam, nie raz mówiłam, że w sieci też można się zaprzyjaźnić, zanim jeszcze człowiek się okiem w nos spotka.
Boże, jak ja kocham takie wizyty. W kuchni gwar, do tego dziewczyny robótkowe, więc natychmiast na stoły wypełzły druty, szydełka, motki i szpulki. Przy pogaduchach dziewczyny pracowicie fikały rękami. Ze mną o wzorach pogadać się nie da, ale o książkach a i owszem, więc oczywiście, oprócz tych nitkowych melanży, zakwitły na stole, jak w zaczarowanym ogrodzie, Kindle i tablety, a tam zaraz nastąpiło wyszukiwanie ciekawych ofert na ebooki, przerzucanie się tytułami 'nie do odrzucenia', nazwiskami pisarzy, których 'jeśli nie znasz, musisz koniecznie". A do tego książki papierowe i prasa przywiezione w podarunku dla mnie. Zdjęcie książek będzie na Notatkach Coolturalnych. A poniżej kilka z naszych peregrynacji w deszczu.
Co ja Wam mam powiedzieć, żeby się nie wydać egzaltowaną babą na progu przekwitania - cudnie było. Nagadałam się, uśmiałam, nawet w Osadników zagrałyśmy, pozwiedzałyśmy ile się dało, gdyż oczywiście pogoda nie dopisała, a jak właśnie odjechały, to teraz słońce wali oknami, że chyba zaraz okularów przeciwsłonecznych poszukam i będę w domu za wczasowicza z Egiptu robić.
Nie raz to mówiłam, że los mi poskąpił licznej rodziny i rodzeństwa, ba, kuzynostwa nawet, a teraz na mojej drodze stawia ludzi, którzy mi jak brat, siostra i kuzynka Gienia razem wzięci.
A teraz siedzę w domu, dziewczyny już jadą z powrotem do Dublina, a ja zdążyłam już zatęsknić za szpulkami, ładowarkami i co chwila rzucam się do czajnika, szybko mi w nawyk weszło, bo jak myślałam, ze ja jestem największą herbaciarą świata, tak się myliłam, Kalina jest większą - hektolitry herbaty poszły w czasie naszych rozmówkowych posiadówek i mi teraz w krew ta herbata poszła, co do kuchni wchodzę, to czajnik wstawiam.
Ech, czemu ja tak daleko mieszkam? Nie bawię się tak :-(
A już na pewno po raz pierwszy przyjechały do mnie blogowe koleżanki, z których jedną spotkałam w realu w Polsce (na targach książki razem zaiwaniałyśmy między stoiskami), a druga znana mi była tylko z wymiany myśli i komentarzy na FB i naszych blogach.
Od pierwszej chwili, kiedy je powitałam w Donegalu, przynajmniej dla mnie, było tak, jakbyśmy się znały wieki, jakbym przyjaciół witała, a nie w sumie obcych ludzi. Obcych, co ja gadam, nie raz mówiłam, że w sieci też można się zaprzyjaźnić, zanim jeszcze człowiek się okiem w nos spotka.
Boże, jak ja kocham takie wizyty. W kuchni gwar, do tego dziewczyny robótkowe, więc natychmiast na stoły wypełzły druty, szydełka, motki i szpulki. Przy pogaduchach dziewczyny pracowicie fikały rękami. Ze mną o wzorach pogadać się nie da, ale o książkach a i owszem, więc oczywiście, oprócz tych nitkowych melanży, zakwitły na stole, jak w zaczarowanym ogrodzie, Kindle i tablety, a tam zaraz nastąpiło wyszukiwanie ciekawych ofert na ebooki, przerzucanie się tytułami 'nie do odrzucenia', nazwiskami pisarzy, których 'jeśli nie znasz, musisz koniecznie". A do tego książki papierowe i prasa przywiezione w podarunku dla mnie. Zdjęcie książek będzie na Notatkach Coolturalnych. A poniżej kilka z naszych peregrynacji w deszczu.
Co ja Wam mam powiedzieć, żeby się nie wydać egzaltowaną babą na progu przekwitania - cudnie było. Nagadałam się, uśmiałam, nawet w Osadników zagrałyśmy, pozwiedzałyśmy ile się dało, gdyż oczywiście pogoda nie dopisała, a jak właśnie odjechały, to teraz słońce wali oknami, że chyba zaraz okularów przeciwsłonecznych poszukam i będę w domu za wczasowicza z Egiptu robić.
Nie raz to mówiłam, że los mi poskąpił licznej rodziny i rodzeństwa, ba, kuzynostwa nawet, a teraz na mojej drodze stawia ludzi, którzy mi jak brat, siostra i kuzynka Gienia razem wzięci.
A teraz siedzę w domu, dziewczyny już jadą z powrotem do Dublina, a ja zdążyłam już zatęsknić za szpulkami, ładowarkami i co chwila rzucam się do czajnika, szybko mi w nawyk weszło, bo jak myślałam, ze ja jestem największą herbaciarą świata, tak się myliłam, Kalina jest większą - hektolitry herbaty poszły w czasie naszych rozmówkowych posiadówek i mi teraz w krew ta herbata poszła, co do kuchni wchodzę, to czajnik wstawiam.
Ech, czemu ja tak daleko mieszkam? Nie bawię się tak :-(
Subskrybuj:
Posty (Atom)