sobota, 15 października 2011

Lepiej być rekinem niż planktonem - czyli jak szukać pracy? (czyż nie idealny tytuł na poradnik?)


Jak szukać pracy? Pytanie to powtarzam sobie za każdym razem, kiedy jestem znowu ‘on the market’. To jest cholernie trudna sztuka. Właściwie najszybciej dostaje się pracę wtedy, kiedy człowiekowi najmniej zależy, kiedy się nie napina na coś, nie widać w oczach desperacji, ani w mowie ciała nie ma znamion krzyczącego hasła – weźcie mnie, poznajcie się na mnie!
Najtrudniej jest skomponować CV. Napisać o sobie wszystko? Paradoksalnie im bardziej interesujące informacje o sobie zamieścicie, tym bardziej możecie się pogrążyć. Albo i nie, ale zdarza się niestety. Bo są takie stanowiska, gdzie nie potrzeba kogoś kolorowego jak szkiełka w kalejdoskopie, co był i tu i tam, co robił to i tamto, co się interesuje wieloma rzeczami od wędkowania do witraży, po prostu potrzeba im kogoś do wykonania wyznaczonych zadań i żeby za dużo nie modził, a taki wielce interesujący to i za dużo duma, zaraz coś wymyśli, może mieć żądania. Dobrze jest też nie umieszczać swojego wieku w życiorysie. Nie ma takiego obowiązku, jeśli nas będą chcieli, to zaproszą na rozmowę, a jak nie, to ani młodość, ani starość nie pomoże.
No dobra, CV ważne, listy motywacyjne też, ale najważniejsze jest zdecydować – gdzie ja chcę pracować, jaki mam pomysł na siebie w tym kraju, jak daleko mogę zejść z obranej drogi zawodowej, żebym się nie czuł/czuła jak przegraniec? Pieniądze ważne, bez dwóch zdań, ale pracować gdzieś tam na zmywaku, kiedy się ma wyższe wykształcenie i ambicje, da się tylko na krótką metę, żeby ‘kupić’ sobie czas na szukanie czegoś lepszego. Bywa, że z różnych względów o swoim zawodzie można zapomnieć tutaj w obcym kraju, wtedy trzeba znaleźć w sobie pomysł, a właściwie pożądanie na coś innego. Na przykład w Gaeltacht czyli terenie, gdzie się używa bardziej języka irlandzkiego, nie ma takiej możliwości, żeby dostać pracę w bibliotece, jest to nie do przeskoczenia, nie mówiąc o tym, że w tym kryzysie stanowiska budżetowe są całkowicie zablokowane, nawet lekarz, jeśli nie przyjeżdża na kontrakt jako specjalista, nic nie znajdzie (wiem, bo znam chłopaka z Iraku, któremu tutaj nostryfikowali dyplom, a i tak nie ma pracy). No, więc jeśli jesteś bibliotekarką, przynajmniej dopóki nie nauczysz się irlandzkiego, nie ma szans na taką pracę i co wtedy? Jak się odnaleźć na rynku? Paradoksalnie to może być zbawienne, bo podejmowane zaraz po studiach decyzje nie zawsze są trafione, potem się idzie w obranym kierunku i do głowy człowiekowi nie przyjdzie zmieniać, aż tu przychodzi taki czas, że można przemyśleć, co by się chciało robić i może się to okazać strzałem w dziesiątkę lub palcem Bożym, w zależności, kto w co wierzy, w ślepy los (to jak on w tę dychę trafia?) czy wyroki boskie.
Całkiem inną rzeczą jest znalezienie w sobie wiary, graniczącej z bezczelnością tak, żeby całym sobą mówić – jestem naprawdę świetny, jestem dobrym nabytkiem, nie pożałujecie. Tacy ludzie narzucają otoczeniu swój obraz samego siebie, innym nawet do głowy nie przyjdzie, że jest inaczej. Oczywiście może to niektórych denerwować, że ktoś się tak wynosi, ale w ostatecznym rozrachunku to taka właśnie osoba jest wygrana.  Niby skromność i pokora są cechami wielce szanowanymi, ale to przebojowe jednostki zdobywają świat, więc trzeba to rozważyć. Pomyślcie sami, logicznie rzecz biorąc, jak będziecie sami o sobie cały czas mówić, że może są lepsi, może faktycznie nie znacie angielskiego perfect, inni są szybsi, inni piękniejsi, to po jakimś czasie otoczenie też tak będzie myślało o was. Ja staram się brać przykład z mojego syna, który od małego był strasznie z siebie zadowolony, nawet kiedy namalował owcę, która wyglądała jak skrzyżowanie konia z niedźwiedziem, i tak cieszył się i mówił – dobry w tym jestem. Najpierw myślałam, żeby zaprzeczać i mu zaraz wykazać, co jest źle i dlaczego, ale potem pomyślałam sobie, że jednak lepiej jest o sobie myśleć za dużo niż za mało lub w sam raz. Jak to mawiają krawcowe – tu trzeba naddać.
No i tak się miotam, między tymi prawdami objawionymi a realnym światem. Prężę pierś i pokazuję się z jak najlepszej strony, albo nawet ze strony, której nie mam. Bo z tą wiedzą jest tak jak ze znajomością diet i zasad odchudzania - wszyscy mają na ten temat wiele do powiedzenia, co drugi to specjalista, tyle, że nadal gruby. Jedno jest pewne, poza wszystkimi innymi rzeczami trzeba mieć w sobie odrobinę bezczelności i pomysłu na działania niestandardowe. A już na koniec powiem, że wierzę w chemię między pracodawcą i pracownikiem, jak się trafi na swojego, to interview jest formalnością, decyzje odbywają się na poziomie pozawerbalnym i poza rozumowym, gdzieś w podświadomości obie strony wiedzą niemal od razu – to mój człowiek/to moje miejsce. A jeśli się jest nieszczęśliwym, trzeba drążyć temat, szukać nowego miejsca, krążyć jak rekin, który nie ma pęcherza pławnego i jak tylko przestaje pływać – idzie na dno, dlatego podobno zasypia tylko jedną połową mózgu, a drugą wykorzystuje na unoszenie się w toni morskiej i obserwację otoczenia. Czyż to nie idealny obraz poszukiwacza pracy? Bądźmy rekinami!

wtorek, 11 października 2011

Posrebrzane gody

Posrebrzane, bo jeszcze nie srebrne, dopiero 24.
Szmat czasu dla tych, którzy się dowiadują o naszym stażu, ale dla mnie i małżona zleciało nie wiadomo kiedy? Dopiero jak sobie powspominamy, zdjęcia pooglądamy, jacy młodzi, jacy kudłaci, watowane ramiona, małe dzieci - wtedy dochodzi do nas ile to już lat!
Nie zawsze było słodko, nie zawsze było dostatnio, ale mieliśmy szczęście, że umieliśmy się dogadać, mimo wczesnych lat młodych, durnych i chmurnych, walk kogutów - jednak żyć bez siebie nie umieliśmy i wszystkie te trudności, jakieś różnice podczas docierania się i ścierania tytanów :-) były niczym w porównaniu z tym, że nie wyobrażaliśmy sobie życia bez siebie. Właściwie teraz jest najlepiej, już nie tylko znamy się jak łyse konie, ale nauczyliśmy się sobie ustępować, a wraz z mądrością życiową przyszła też inna optyka i podejście do wielu spraw.  Cieszę się, że starzejemy się razem i mam nadzieję, że z tej powłoki srebrnej dojdziemy nie tylko do czystego srebra, ale i złota i diamentu i brylantu i czego tam jeszcze nie ma, za sto lat.

Trochę ta nasza rocznica wczorajsza nie za bardzo była wystrzałowa, bo jakąś infekcję mam i mi szumi w uszach i martwię się oczami i w ogóle jestem obraz nędzy i rozpaczy. Na dobrą restaurację nie było chęci, bo daleko jechać, a do byle jakiej, to już woleliśmy w domu. Upiekłam ciasto, które mąż lubi, od córki dostaliśmy dobrego szampana i tak sobie spokojniutko, jak staruszki jakieś, spędziliśmy wieczór. Ale za rok, na 25 rocznicę zaszalejemy.


P.S. Czyż nie piękny ten obraz autorstwa Tadeusza Makowskiego?

piątek, 7 października 2011

Cichodajka na szlaku

Wchodzę cicho do różnych miejsc i daję.
CV roz-daję. A co myśleliście?
Rozpoczęłam akcję - jedno CV Kasi dla każdego pracodawcy w pobliżu i nie tylko.
A to jest strasznie trudna robota, bo w zależności od miejsca, przygotowuję różne CV i różne listy motywacyjne. Moja inwencja twórcza i słowotwórstwo nie zna granic. Czasem zapominam, że sama coś napisałam i strasznie się wzruszam, kiedy potem to czytam :-)

Wiem, jaka z tego robota będzie - z racji tego, że zostanę najbardziej doświadczoną w szukaniu pracy wieczną bezrobotną, zacznę prowadzić kursy pisania CV i listów oraz motywacji do chodzenia i szukania. Niekoniecznie zdobywania. Albo napiszę książkę - Przygody gałgankowej (bo tu wiatr mi szaty rozdziera) Kasi na donegalskich dróżkach w poszukiwaniu pracy. Wersję dla dzieci i dla dorosłych oraz skróconą dla półanalfabetów i bryki dla uczniów, bo to będzie lektura obowiązkowa w szkołach średnich, oczywizda.

Dziecko starsze mi takie treści na Facebooka wkleja z kwejka polskiego. I tego sie będę trzymać :-)

poniedziałek, 3 października 2011

Podłoga nie zając, a życie i owszem

Niedawno zmarła Phil, moja droga znajoma, tu w Irlandii.. Była chora od jakiegoś czasu, ale jakoś nie mieściło się nam w głowie, że ma przed sobą kilka dni. Słowa księdza Twardowskiego – spieszmy się kochać ludzi - mają wyjątkowe zastosowanie dla mnie w tym wypadku, bo odkładałam wizytę u niej na bardziej sprzyjający czas, uważałam, że jeszcze zdążę, jeszcze nie dziś, może jutro znajdę więcej czasu? Nie zdążyłam. Inna rzecz, że odwlekałam wizytę, bo nie bardzo wiedziałam, jak się zachować? Zobaczyłam ją na lotnisku żegnającą przyjaciół, była już bardzo spuchnięta i słaba, ale ja w jakimś odruchu zaprzeczenia wytłumaczyłam sobie, że to z powodu leków, ale przecież one ją wyleczą i znowu wszystko wróci do normy.
Trudno jest obcować z czyimś nieszczęściem. Nigdy nie wiem, czy swobodnie mówić o chorobie, czy raczej udawać, że nie istnieje? Czy można żartować, a może zachować powagę? Chorzy ludzie mówią -  nie unikajcie nas, mówmy o wszystkim - ale to nie jest takie łatwe. Na dodatek Phil była bardzo świadoma swojego stanu, a ponieważ była samotna, w sensie braku najbliższej rodziny, bo ludzi wokół niej było wiele, postanowiła przekazać swoje rzeczy do sklepu, z którego dochód idzie na cele charytatywne. I tak powoli donosiła tam książki i porcelanę oraz różne drobiazgi. Nie miała wiele, bo nie była typem posiadacza, dla niej ważniejsze było raczej być niż mieć. Żyła świadomie i ekologicznie. Ponad rok tak umierała na oczach całego miasta, rozdając ruchomości. I ja coś dostałam, tyle, że wcześniej. Zastanawiam się, czy ona już wtedy wiedziała o diagnozie? W każdym razie mam od niej piękny półmisek, który mi dech zaparł, kiedy ją wizytowałam. Dzięki temu mam po niej pamiątkę – nie wszystek umrze.
Kiedyś mnie odwiedziła z zaskoczki, akurat myłam podłogę w kuchni. Po kilku miesiącach znowu mnie znienacka wizytowała i przypadkiem, bo ja nie jestem znowu taka porządnicka, żeby codziennie, znowu myłam podłogę w kuchni. Spojrzała na mnie i powiedziała poważnie – Kasia, ja cię błagam, nie zmarnuj całego życia na mycie podłogi.
Na swoje życzenie została złożona w wiklinowej trumnie, ekologicznej oczywiście. Na ‘łejka’ czyli czuwanie przyszli przyjaciele, dom był oświetlony świeczkami i ubrany w kwiaty z jej ogrodu. Pomyślałam o jej cielesnej powłoce już dla niej nieprzydatnej, o tych ludziach skaczących z płonących wież dziesięć lat temu, bo zmarła dokładnie w rocznicę 11 września w NY i powtórzyłam za Phil – Kaśka, nie zmarnuj życia na mycie podłogi.

czwartek, 29 września 2011

Dosyć trudnych wyborów, dzisiaj będą śmieszne i smaczne





Słabo mi się robi, kiedy oglądam te konferencje prasowe, spotkania, 'niezamierzone' wywiady dla dziennikarzy, tych wszystkich krótkich i długich polityków, a już najbardziej tych z czarnym podniebieniem. Wiem, że powinnam głosować, ale czy mam prawo, skoro mnie już tyle lat nie ma w Polsce? Czy oglądanie TVN24 uprawnia mnie do powiedzenia, że wiem wszystko i mój wybór będzie w pełni świadomy?
Nie chciałam popadać w doły, bo już wystarczająco się katuję myślami na temat pewnego wyjazdu, o którym TU, przypomniało mi się, że kiedyś widziałam fajne filmiki wyborcze z 91-go roku i odszukałam dla Was jeden. Ależ to śmieszne, dziwne, bo nie pamiętam, żebym wtedy pękała ze śmiechu.

Jestem dzisiaj dumna kulinarnie. Zrobiłam przepyszną pizzę, tym razem inną niż zwykle. Ciasto z mąki orkiszowej wymieszanej z Strong White, taką chlebową tutaj (pół na pół). Sos wykorzystałam gotowy, bo nie miałam czasu - Whole Cherry tomatoes and chilli firmy Sacla, na wierzch cebula, pieczarki, trochę salami i ser Haloumi, a na wierzch trochę goudy. Mąkę wymieszałam z ziołami do pizzy, a na sos też trochę posypałam. Wyszła wyśmienita, tak się na nią rzuciliśmy, że  nawet zdjęć nie zdążyłam zrobić. Musicie uruchomić swoją wyobraźnię, haha.

sobota, 24 września 2011

Ziemniaki też ludzie

Takie oto dwa ziemniaczki wyhodował Małżon, jeden wygląda jak facet z kulfonem, a drugi jak baba z piersiami, posadził je obok bratków na doniczce i mówi, że teraz żyjemy z rodziną ziemniaków w jednym domu. Potem się śmialiśmy, że jak jest więź między panem a psem, to są do siebie podobni, a że Małżon ma więź ze swoim ogrodem, to nawet ziemniaki się do nas upodabniają.
Głupie je było zjeść, ale musieliśmy, bo by nam zaśmiardły, hehe
Dzisiaj błoga sobota po pracowitym tygodniu. Ja sobie mogę być bezrobotna, ale nie bez pracy, zawsze sobie coś wynajdę. Dzisiaj mam do zrobienia duże tłumaczenie raportu psychologicznego, teraz tylko mała przerwa na kawę i blogowe życie. Mogłabym tak na życie zarabiać, tłumaczyć w domu na full time, ale żeby z tego pieniądze były.
Pogoda u nas dzisiaj ładna, ale ostatni tydzień był niezwykle deszczowy, jesień przyszła nieodwołalnie i nic się na to nie poradzi, oj coś czuję, że w tym roku nieźle nam pogoda da popalić.
Znajomi w Warszawie, już dali znać, że doszła do nich dla mnie długo poszukiwana książka od ulubionej księgarki (już na emeryturze), kochana kobieta wynalazła ją dla mnie, nie wiem gdzie? A poza tym od Kaliny dotarły filmy prezent urodzinowy, nie wiem, jakie, ale z tego, co pisała - świetne (rosyjskie). Tak się cieszę, nie mogę się doczekać. Od innej blogowej koleżanki Gosi dostałam inne, też rosyjskie, już sobie szykuję wieczorek, nie ma to jak ulewa za oknem i fajny rosyjski film na odtwarzaczu. Jak ja Wam się dziewczyny odwdzięczę?
A poza tym, jak zwykle o tej porze, dopadła mnie grypa żołądkowa. Jak tylko ludzie zaczynają się skarżyć na mulenie w brzuchu, to ja oczywiście załapuję to w pełnym wymiarze symptomów, szczegółów Wam oszczędzę. W każdym razie jeden dzień i pół drugiego z życia wyrwane.
No, ale już lepiej, do następnego razu.
Szkoda mi tylko, ze kasy brak i nie dam rady pojechać w najbliższym czasie do Misi do Dublina, taką mam ochotę na Yamamori i ich japońskie jedzonko, na wizytę w Chapters, na kawę w Starbuks. A przede wszystkim na czas spędzony z córką, ale w tym roku chyba sobie odpuszczę. Miałam też nadzieję na wizytę na targach książki w Krakowie, też mogę zapomnieć. Samolot, zakwaterowanie w Krakowie, za dużo by to wyszło, nie tym razem. Niestety. A tak mi się marzyło. Ech.

wtorek, 20 września 2011

Powroty na blogowe łono, oświadczenie z pewnym słowem w roli głównej, a sok marchewkowy jest najlepszy na świecie

Oświadczenie pierwsze - do dupy z taką pracą, która zabiera całe życie. To jest wpis łączony - na moim blogu książkowym napiszę, o innych aspektach, a tutaj o życiowym. Poniższy paragraf jest wspólny dla obu blogów.

Kiedy mówię, ze zabiera całe życie, mam na myśli dokładnie to, ze nic poza nią się w grafiku nie mieści. Wstajesz rano, maskujesz się makijażem, co by ludzie nie pouciekali na twój widok, wsiadasz w samochód, godzinę jedziesz i to jest jedyny moment przyjemności, bo wtedy można czytać uszami lub słuchać fajnej muzyczki. Potem praca - od ośmiu godzin do 10, a bywają jednostki kalendarzowe, że i dłużej, potem znowu godzina jazdy, ale tu już tylko rosyjskie pieśni przy otwartym oknie (o ile nie pada) ratują, bo człowiek tak zmęczony, że samochód z drogi znosi. Pogoda też do dupy, więc kręcz w szyi gotowy po tygodniu, bo ileż można wystawiać łeb na działanie wiatru podczas jazdy. A w domu, po przyjeździe staram się nadrobić zaległości rodzinne, bo wiadomo, jakiś kontakt wzrokowo słowny musi być, podstawowa komórka społeczna ma swoje wymagania. Ale to i tak niedługo, bo po jakiejś herbacie, czymś drobnym do jedzenia i prysznicu (albo i nie, bo czasami traciłam przytomność przed), padałam na twarz. I tak do siódmej rano, gdzie cały kołowrót zaczynał się od nowa.
Na czytanie pozostaje nic, tyle tylko co w toalecie, kilka stron zaledwie. Przytłacza mnie góra prasy i książek na już, bo je niefrasobliwie w bibliotece zamówiłam, dostałam, kupiłam, sami wiecie.
Oprócz pracy na  NIC innego w moim życiu nie było miejsca. A ponieważ praca też do dupy, więc sobie poszłam i odzyskałam życie, chociaż to, bo pieniędzy i tak z tego nie było, nie takich, jakich się spodziewałam po stanowisku, wiadomo, Polak może być słabo płatny, bo weźmie w tym kryzysie wszystko.

W domu bywałam tylko duchem i telefonem, za pomocą którego zdalnie kierowałam życiem rodzinnym. Chociaż kierowałam to za wiele powiedziane, bo mąż przejął moje obowiązki, aż mi głupio było. Sam pracował do 5, ale od świtu, a potem gotował, prał, prasował i ogrodował, co lubi najbardziej.  Wiem, ze jest równouprawnienie i nic to, że facet coś tam w domu robi, ale dla mnie to jakieś chore, żeby on został z tym wszystkim zupełnie sam, tylko dlatego, ze ja pracuję daleko i dojeżdżam.
Nie sądziłam, że to kiedykolwiek powiem, ale tęskniłam do zwykłych czynności domowych, do pichcenia, moszczenia i wysprzątania wszystkiego po swojemu. Syn kochany odkurzał i się starał, ale to raczej dobre jako pomoc, a nie jako jedyny 'czyściciel rodziny'. Żeby ta praca jeszcze była z gatunku 'prosto z marzeń', ale to raczej z cyklu - straszne historie przez życie pisane.
Finansowo też szału nie było, tym bardziej było łatwo mi podjąć decyzję o zaprzestaniu świadczenia obowiązku pracy na rzecz. I jestem z powrotem. Gotuję, sprzątam, bloguję (dzisiaj znaczy zaczęłam), a jak wszystko nadrobię w domu, to sobie nawet poczytam. No i pracy szukam, ale dobrej. Najlepiej dwie godziny w tygodniu, haha. Taki żart prowadzącego.
W związku z wielkim powrotem zrobiłam wczoraj pysznościową kaszę jęczmienną z grillowaną cukinią i papryką, a do tego kurczak pieczony. Dzisiaj dietetyczną lasagne, a do tego hektolitry soku marchwiowego przeze mnie robionego w sokowirówce. Za tydzień będę pomarańczowa 8-)
Jakże ja bym chciała być emerytką.

czwartek, 8 września 2011

A imię jej 40 i 4

Kochani, wiek dziadowski u mych wrót, nie ma odwrótu, czterdzieści i cztery zawitało. No i co? I nic. Wcale się tym nie przejmuję. Powinnam? A takiego gestu Kozakowicza. Nie mam zamiaru.


Za to się cieszę, bo miałam fajny wieczór (o dniu lepiej nie pisać), torcik, świeczki wszędzie i kwiatki. Kartkę od Misi i prezent w drodze, niestety nie dojechał na czas. Jeden od córki tak, ale drugi utknął. E tam, nie będziemy się tym smucić. I tak jestem tak zagoniona, ze nie mam czasu na nic.
Mąż pewnie wiedział, że prędzej czy później do komputera zasiądę, więc oprócz wielkiego bukietu w pokoju, dostałam malutki obok laptopa. I świeczkę. Kochany jest.
A poza tym dzieje się wiele, ale pisać teraz raczej nie będę, bo muszę to jakoś zebrać do kupy i przemyśleć najpierw. Nie wyrobiłam sobie jeszcze zdania. Odmeldowuję się więc świętować. Pierwsza część obchodów, zupełnie jak w urodziny Breżniewa, zaczęła się już w sobotę, kiedy to dziecko przy pomocy chłopaka i syna upiekło mi sernik truflowy z malinami na wierzchu, a do tego pyszna potrawka z kurczaka i sałatka moja ulubiona. Dzisiaj odbyla się druga część. Fajnie nie?

niedziela, 4 września 2011

Słowo na niedzielę - Wybierz szczęście!


Wiadomość o samobójstwie Andrzeja Leppera dała mi wiele do myślenia. W ogóle takie akty są dla mnie szokujące i nie mogę się potem otrząsnąć przez wiele tygodni. Wciąż i wciąż rozmyślam i prowadzę rozmowy z tymi, co już w zaświatach – cóżeś uczynił człowieku, dlaczego, jak bardzo samotny byłeś, jak bardzo nie widziałeś nie tylko wyjścia z sytuacji, ale nawet ludzi, którzy by ci pomogli? O czym myślałeś w ostatniej godzinie, kiedy zawiązywałeś sznur pod sufitem, kiedy piłeś ostatnią kawę czy drinka?
Potem zaraz przychodzi pytanie, a co rodzina na to, jak oni przyjęli wiadomość o samobójczej śmierci? Tak bardzo, bardzo mi ich żal. Śmierć sama w sobie jest okropna, człowiek na tę chwilę, niezależnie jak wiele ludzi jest wokół, jest sam, nikt nie jest w stanie przejść z nim na drugą stronę. Mówią, że jeśli ktoś umiera z choroby, w wyniku wypadku, wysyłają po niego anioły, jeszcze inni mówią, że wysyłają bliskich, którzy odeszli przed nim. Dlatego niektórzy ludzie patrzą w ostatnich chwilach w kąt pokoju i porozumiewają się z kimś, kogo my nie jesteśmy w stanie zobaczyć, ale oni już tak. Chciałabym w to wierzyć. Kiedy myślę o tych, którzy targnęli się na swoje życie, zastanawiam się – czy i oni mieli anioła, czy decyzja przyszła za szybko i nikt nie zdążył na czas? A może za karę, bo to przecież grzech odbierać sobie życie, idą w jasność sami. Wtedy jeszcze bardziej mi żal i chwytam się za głowę w rozpaczy – dlaczegoś człowieku to zrobił?
Niedawno trafiłam w sieci na taki oto wpis na blogu „Inspiration and Chai” – Bronnie Ware, która zajmowała się umierającymi opisuje swoje rozmowy z nimi, pięć podstawowych i najczęściej wymienianych rzeczy, których żałują, pięć życzeń, co by zmienili, gdyby mogli. Oto one – żałują:
1.      Tego, że nie mieli odwagi przeżyć życia tak jak oni chcieli, a zamiast tego robili to, czego od nich oczekiwali inni – tego najczęściej. Kiedy patrzyli za siebie na życie, które minęło i orientowali się ileż to marzeń nie zostało spełnionych z powodu wyborów, jakich dokonywali lub nie dokonywali, podkreślali jak ważne jest próbować dogonić marzenia dopóki jest się zdrowym, bo zdrowie niesie wolność takich poczynań, kiedy go brak, już jest za późno.
2.      Tego, że pracowali za ciężko – prawie każdy mężczyzna to przyznał. Że nigdy ich nie było w domu, kiedy dzieci dorastały, kiedy ich partnerki ich potrzebowały, że nigdy nie mieli pełnego życia rodzinnego. A wystarczyło nie gonić tak za pieniędzmi, ocenić, co koniecznie musimy posiadać, a z czego możemy zrezygnować, wtedy powstałaby przestrzeń nie tylko na rodzinę, ale i może na inne ciekawe rzeczy czy wyzwania
3.      Tego, że nie miałem odwagi wyrażać swoich uczuć – wiele osób dusi w sobie prawdziwe uczucia, gdyż nie chcą urazić innych ich wyrażaniem. Przez to skazują się na mierną egzystencję i nigdy nie są tymi ludźmi, którymi mieli zdolności zostać. Za to wyhodowali sobie różne choroby wywodzące się z rozżalenia i zgorzknienia. Nie możemy kontrolować reakcji innych ludzi, kiedy powiemy otwarcie i szczerze, co nas boli, w pierwszej chwili mogą zareagować w przykry sposób, ale potem wasze relacje wejdą na z goła inny, lepszy poziom. Jeśli z tego powodu jednak się rozluźnią czy rozpadną, tak czy tak wygrywacie po zyskujecie zdrowe relacje lub pozbywacie się toksycznych ze swojego życia.
4.      Tego, że nie utrzymywali przyjaźni, że nie poświęcili tym najstarszym i najlepszym właściwej uwagi. Zadziwiająco wielu umierających mówiło o swoich przyjaciołach, których gdzieś zagubili w młynie życia, a kiedy umierali nie było możliwe ich odnalezienie. Kiedy umierasz próbujesz zrobić porządek w swoich finansach, ale tak naprawdę to, co w tych ostatnich tygodniach najważniejsze to uporządkowanie swoich stosunków z najbliższymi, najczęściej jednak jesteś już za słaby, żeby sobie z tym dać radę. Miłość i przyjaźń – to się najbardziej liczy w obliczu śmierci.
5.      Tego, że nie pozwoliłem sobie być bardziej szczęśliwym. To jest zaskakująco powszechne – wiedza przed samą śmiercią, że szczęście tak naprawdę jest kwestią wyboru. Ludzie pozostają zamknięci w swoich przyzwyczajeniach i działają według ustalonych schematów, komfort tego, co znane przeważył nad emocjami i ich życiem fizycznym. Strach przed zmianami kazał im pozostawać w utartych szlakach, podczas kiedy oni znowu chcieli śmiać się głośno i robić niemądre rzeczy.
Kiedy jesteście na łożu śmierci, mówi Bronnie Ware, to, co myślą o was inni jest dla Was najmniej ważne. Jakże pięknie byłoby, gdyby każdy odpuścił i znowu śmiał się jak za młodu, na długo przed tymi ostatecznymi dniami. Życie jest wyborem. To jest Twoje życie. Wybieraj świadomie, mądrze i szczerze. Wybierz szczęście - mówi autorka bloga.

wtorek, 30 sierpnia 2011

Strachy na lachy


Matka nigdy nie przestaje się martwić, a matka chorego dziecka jest równie chora z rozpaczy, jak nie bardziej. I nie ważne, czy to jest małe dziecko, czy duże, kiedy cierpi, każde ma twarz malucha w potrzebie. Moja córka skarżyła się na ból, najpierw śmialiśmy się, że przesadza, że księżniczka nasza kochana, że na ziarnku grochu, a potem zrobiło się poważnie, aż pewnej nocy spędziliśmy z nią na telefonie kilka godzin, w czasie których oczekiwała na wizytę u chirurga w szpitalu, a zaraz potem, dalej prawie non stop na łączach, bo nie mogliśmy do niej natychmiast pojechać, towarzyszyliśmy w całym tym procesie przyjmowania do szpitala, pierwszych badań, aż do momentu jej wjazdu na salę operacyjną. Myślałam, że mi mózg oczami wyparuje. Bo ja jestem raczej z tych przejmujących się na wszystkie możliwe zapasy i jeszcze dalej. Nawet jak się nie ma czym przejmować, to się przejmuję, że coś za spokojnie jest i tylko pozornie nie ma się czym przejmować, bo coś zaraz zza rogu wyskoczy i nas zaskoczy. Pojechało dziecko na operację, a ja w płacz - jeszcze im się tam nie wybudzi, albo wpadnie w śpiączkę, albo będzie miała powikłania po… - wiadomo, oglądało się wszystkie sezony Ostrego Dyżuru i Grey’s Anatomy, to się wie. Oczywiście nic się nie stało, wszystko poszło jak należy i już po kilku godzinach rozmawiałam z dzieckiem, czyli obudziła się jak należy. Nie, żeby z sensem mówiła, ale najważniejsze, że mówiła i jej rura nic nie uszkodziła i chociaż wie, jak się nazywa. Uffff. Mąż udawał, że się nie przejmuje, jak to mężczyźni, ale też się martwił. Dyskutowaliśmy, aż uradziliśmy, że nie ma co – trzeba wsiadać w samochód i jechać do Dublina. Tym bardziej, że następnego dnia jej urodziny były i taki pech, zamiast imprezy, szpital. Śmiałam się później, że żadna z jej przyjaciółek nie przebije jej 21-dynki, na to córka powiedziała, że i owszem, bo żadna nie miała darmowego strzału z morfiny. Śmiechy chichy, a wszystko z tej ulgi, że już po wszystkim.
Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy, utrzymując wszystko w tajemnicy, spiskując z jej chłopakiem, zaczęliśmy przygotowania do wyjazdu. Mieliśmy nadzieję, że jeśli wszystko pójdzie dobrze, córka będzie wypisana do domu, żeby dalszą rekonwalescencję odbywać już u siebie, wiadomo, teraz nikogo nie trzymają w szpitalach za długo. Ale jeśli tak, to obiad urodzinowy i ciasto będą musiały być podane w domu, bo jubilatka nie będzie się nadawała do żadnego wyjścia. No, więc zakupy, szykowanie, marynowanie mięsa, prep sosu i tak dalej, żeby tam już tylko wstawić, zamieszać i gotowe. Tortu nie odważyłam się robić do przewiezienia, bo wiadomo, jak tutaj jest, raz upały, raz zimno, nie wiadomo było, na co trafi, mógłby nie dojechać, ale mrożony dlaczego nie? Okazało się zresztą, że chłopak córki zrobił fantastyczny Baileys Cheesecake i ten mój kupny produkt zbladł jak kurczę na jego tle. Trzeba nas było widzieć rano, kiedy się ładowaliśmy do samochodu, prezenty, gary, pakunki, a na to wszystko pies z dodatkami, czyli jego miski, jedzenie i smycz. Bo nasz Franio koniecznie też musiał z nami, jak odwiedziny, to odwiedziny, jak urodziny, to w towarzystwie całej rodziny, włączając psa.
Wyjechaliśmy o siódmej rano, żeby na jedenastą najpóźniej wylądować w szpitalu. Zaraz po ósmej zadzwoniła córka, bo jej smutno było, niewiele myśląc odebrałam, a ona usłyszała szum samochodu, a jakże i pyta – a gdzie jedziecie? Słyszę nadzieję w głosie, już jej chciałam wygadać, ze do niej, kiedy poczułam kuksańce męża, żebym nie wymiękła. Nie umiem kłamać, a już na pewno nie na zawołanie, ostatnim rzutem na taśmę mówię – jedziemy do kościoła. Córkę zamurowało, my w niedzielę do kościoła na dziewiątą? Za późno zdałam sobie sprawę ze zbyt daleko idącego nieprawdopodobieństwa tego kłamstwa, musiałam brnąć dalej – pogrzeb jest - wyrzuciłam z siebie jednym tchem, aż mi go zabrakło - nauczycielka z podstawówki zmarła, to akurat była prawda. Uwierzyła. A było blisko. Dojechaliśmy szybko, bo w niedzielę ruch mały, rozpakowaliśmy się i pognaliśmy do szpitala. Niczego się nie spodziewała, wiedziała, ze na drugi dzień brat do niej przyjedzie, żeby jej pomagać, ale nas już straciła nadzieję widzieć. Radości było co niemiara – jej, że nas zobaczyła, i naszej, że widzimy ją całą i mimo bólu, zadowoloną. No i łzy wzruszenia, że się nią tak wszyscy zajęli, pielęgniarki i współtowarzyszki z sali. Nie raz słyszałam, jak się ludzie skarżą na służbę zdrowia tutaj, ale ja złego słowa nie powiem, bo personel średni był tam fantastyczny, pomocny, miły, delikatny i kompetentny. I nie był to żaden prywatny szpital, ani nawet jakiś nowoczesny państwowy, raczej odwrotnie, stary i przeładowany ludźmi i pracą. Widać było cięcia i to, że jest ekonomicznie ciężko, pielęgniarki uwijały się jak w ukropie, ale miały zawsze dla każdego miłe słowo, uśmiech pod ręką i chwilę uwagi, kiedy jej było trzeba. A inne panie na sali, mimo, że same chore i obolałe, wciąż dopytywały czy jej czegoś nie trzeba, a kiedy szła na operację, wstały ją uściskać i zapewnić o modlitwach i wsparciu duchowym. I powiedzcie sami, jak tego kraju nie kochać?

niedziela, 28 sierpnia 2011

Uwaga, uwaga bo jedzie łamaga

Nie będę tłumaczyła, dlaczego zamknęłam bloga. Wielu wie, a innym na pewno kiedyś powiem. W tym czasie nie pisałam. Zastanawiam się, czy go zamykać ponownie, a może stworzę miejsce, w którym będę się swobodniej wypowiadać i będzie ono zamknięte? Zobaczymy. Na razie się odkluczyłam i powiem Wam, że bardzo za Wami wszystkimi tęskniłam i było mi bez tego pisania źle. Bez Waszych odwiedzin też. Chociaż nie ma tego złego, bo dostałam wiele maili od czytających, którzy się nigdy wcześniej nie ujawnili. Kochani jesteście, że się do mnie dobijaliście. Zostawcie czasem ślad Waszych wizyt, jakiś krótki komentarz na przykład.
W tym czasie wiele się działo, po kolei jakoś to będę opisywać. Powiem tylko w wielkim skrócie, że Michalina moja miała operację, opiszę to w kolejnym wpisie. Już wszystko ok, ale się strachu najedliśmy. Była w ten weekend, oczywiście się nagotowaliśmy, najedliśmy pyszności,


znajomi jej przyszli na spóźnione urodziny, nie obejrzałam się, jak odleciała z powrotem do Dublina.
Na lotnisku spotkałam kobietę, którą znam od czasu przyjazdu tutaj, czyli 9 lat i przeżyłam szok tak się zmieniła. Umiera i to widać. Coraz gorzej z nią. Ma mini wylewy i zapomina wszystko co kilka minut, wie, ze mnie zna, ale nie pamięta mojego imienia i nie wie, o czym jej mówiłam przed chwilą. Niech ją Bóg ma w opiece. Tak patrzyłam na nią i myślałam - że strawestuję klasyka komedii - zdrowie to nie wszystko, ale wszystko bez zdrowia to chuj. Niektórym uszy zwiędły? Trudno. Lepiej uszy niż cycki, haha.
Pozdrawiam Was i apeluję, wszyscy, którzy chcieliby mnie czytać, na wypadek gdybym zamknęła bloga lub stworzyła nowego, wyślijcie maila na adres kasia.eire@gmail.com, niech Was poznam, będę wręczać klucze. Ci, którzy już to zrobili są u mnie zapisani i już nie muszą się więcej fatygować w tej sprawie.  

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

One Lovely Blog Award - 7 zwierzeń

Dostałam nominacię od PerłyRobin i od Mayi.d dziękuję.
Według zasady mam napisać o sobie 7 rzeczy. Hmm, muszę wymyślić czego jeszcze nie pisałam, niektóre z Was odwiedzają też moje Notatki Coolturalne, gdzie w innej zabawie pisałam o sobie 10 rzeczy, a że jestem gaduła napisałam ostatecznie 15, możecie to poczytać TU. Na wszelki wypadek nie będę sie powtarzać, zresztą tam też dostałam nominację, więc muszę jednak wymyślić dodatkowych siedem. 

  1. Kiedy byłam nastolatką, byłam okropnie kochliwa, ale tak jednostronnie, to znaczy kochałam się w chłopakach, a oni we mnie różnie, raz tak, raz nie. Ale jak się już zakochałam z wzajemnością, to zaraz wyszłam za mąż i szczęśliwie sobie żyjemy razem od 24 lat
  2. Idealne spotkanie ze znajomymi czy wieczór 'wyjściowy' to taki, gdzie można porozmawiać o ciekawych rzeczach, o książkach, kinie, teatrze, polityce, życiu, psychologii, przy dobrym jedzonku, przy dobrym trunku, ale nie z jazgotliwą głośną muzyką, trzęsieniem tyłkiem, bo to było dla mnie dobre kiedyś, teraz już mnie nie rajcuje. Uwielbiam rozmowę, wymianę myśli, nawet pospierać się, ale merytorycznie, bez zacięcia.
  3. Jeśli tańczyć, że zostanę odrobinę w tym klimacie, to marzy mi się walc płynący, umiejętność odtańczenia ognistego tanga - ale na to nie mam szans, mój mąż nie słyszy muzyki i nie umie tańczyć. Kiedyś na weselu przyjaciół było dane mi przeżyć przetańczenie tańca wiedeńskiego z kuzynem panny modej, który tańczył zawodowo. Ja nauczona walcowania przez moją babcię, dałam radę. I tym wspomnieniem przyjdzie mi żyć, bo nie sądzę, zeby miała jeszcze kiedyś okazję tego doświadczyć.
  4. Muzyka - coraz częściej swing, klasyczna, uwielbiam wielkie orkiestry i chóry z oper. Inne rzeczy też, ale kiedy myślę o idealnym wieczorze, nie będzie to Rhianna czy Byonce (nawet nie wiem, jak to się pisze), ale raczej klasyka, jazz, ewentualnie acid jazz. Pozytywne wibracje mi się podobają na przykład. 
  5. Jestem sroka - lubię naszyjniki, kolczyki, nie noszę pierścionków. Uwielbiam szale, mam ich dużo, noszę prawie do wszystkiego. 
  6. Lubię kwiaty doniczkowe i mam ich dużo. Nie wyobrażam sobie domu bez tego.
  7. Lubię siebie w pełnym makijażu, umiem się umalować, chociaż w lecie czynię to rzadziej, bo mam chyba jakąś alergię w tym czasie i oczy mi łatwiej łzawią. Ograniczam więc w ciepłe miesiące, resztę roku najczęściej robię oko dosyć odważnie.
Z nominowaniem to już będzie gorzej, bo blogów mam 16 bez problemu, ale z tego, co widzę, niektórzy strasznie się na takie zabawy zapatrują. No, więc nominuję, a już sami zdecydujecie, co z tym zrobicie. Nie mogę nominować tych, którzy mnie nominowali. Moje nominacje, kolejność przypadkowa, to:
1. Hrabina 
2. Spirit of
3. Magda na Wyspie
4. Pani M
5. Motylek
6. Monitt
7. Aurora
8. Batumi
9. Brommba
10. Wanda
11. Anonimka
12.Szuflada po godzinach
13. Kotka z pazurkami 
14. IW
15. Fusilla
16. Silka


Zasady zabawy:
- Umieścić podziękowania i link do blogera, który przyznał Tobie nagrodę.
- Skopiować i wkleić logo na swoim blogu.
- Napisać o sobie 7 rzeczy.
- Nominować 16 innych blogerów (nie można nominować blogera, który Wam przyznał nagrodę)
- Napisać im komentarz, by dowiedzieli się o wyróżnieniu.


sobota, 30 lipca 2011

Bigosowe wiadomości wbiły mnie w krzesło, a syn nieźle przetrzymał do drugiej.

Oczy mam na zapałkach, zrobiłam sobie kawę i się relaksuję przed pracą, wiem, wiem, dzisiaj sobota, ale z okazji festiwalu odbywającego się w naszym mieście, a raczej przez ten cholerny festiwal, muszę pracować. No nic, jeszcze tydzień. Cieszę się, ale jednocześnie przestałam spać ze zmartwienia, co dalej? Odcinałam centymetry z metra jak żołnierz przed wyjściem z wojska (młodszym tłumaczę, że kiedyś była obowiązkowa dwuletnia służba wojskowa i uwięzieni tak świętowali ostatnie sto dni, ze odcinali po jednym centymetrze każdego dnia), no więc i ja odcinałam, a teraz się boję wrócić do domu bo 'a nuż mnie narzeczona z najlepszym kumplem zdradzała'. Człowiek się zawsze boi tego, co za rogiem, kiedy straci pewność, grunt pod nogami.
A oczy na zapałkach, bo mnie mój syn przetrzymał do drugiej w nocy wczoraj. Pojechali całym gangiem na dyskotekę do sąsiedniego miasta. Od nas wyjeżdżają autobusy. Takie wiejskie irlandzkie rozrywki. A jak wracają to lubią jeszcze pójść do nocnego take away, czyli takiego makdonalda nocnego i każdy musiał zjeść po paczce frytek, niektórzy do tego jeszcze coś kurczakowego. Tyle energii stracili, haha. Poza tym to taki zwyczaj chyba bardziej niż potrzeba, zeby jeszcze omówić co się działo i jaka laska jak dzisiaj wyglądała. Syn zadzwonił i poprosił, czy jeszcze może na te frytki. Przecież mu nie będę odmawiać. To i siedziałam do drugiej i czekałam na znak sygnał, że potrzebuje podwózki do domu.
Ale mi się wcale nie nudziło, założyłam słuchawki na uszy, włączyłam Radio Zet (oni w nocy świetnie grają) i zatopiłam się w linkach i tym, co tam było, wysłanych przez Bigosową. Poprosiłam ją o to, kiedy zobaczyłam jej piękny baner na bloga i kiedy ona wyznała mi, że sama tymi ręcami wykonała. Oczywiście zapałałam żądzą, że ja też tak chcę. I tak dowiedziałam się o digital scrapbooking. Tak, tak, znowu oszalałam. Nie dość, ze decoupage, to i jeszcze to. Dla osoby, która nigdy nic 'tymi ręcami' to jest wieeeelka rewolucja. Kleić to ja nie bardzo, jeśli idzie o scrapbooking, ale takie cudeńka na bloga baaaardzo mnie zainteresowały. Photoshopa muszę sobie przypomnieć, bo nieużywana wiedza zardzewiała, ale przypomnieć to zawsze lepiej niż od nowa, czyż nie?

środa, 27 lipca 2011

Heja heja nie ma kleja

Głupieję już z nadmiaru zajęć i ze stresu trochę też. Zdecydowałam nie przedłużać kontraktu, zresztą wcale nie jest powiedziane, ze by mnie chcieli, ale ja ich prosić w każdym razie nie będę. Dosyć pomiatania i wywyższania jednych kosztem drugich, nie może tak byc, że ja tracę resztki poczucia własnej wartości na rzecz motłochu. Będzie tego.
Z przyjemniejszych tematów - mój syn zaczął koncertować. Miał już dwa występy i kolejny w drodze, w sobotę znowu zagra na festivalu w naszym miasteczku. Ale fajnie. Woziliśmy go na lekcje gitary, płaciliśmy, ale nie mieliśmy nadziei ani takich oczekiwań, ze on jakąś kapelę założy z kolegami, czy że będzie występował. A tu taka niespodzianka. Nauczyciel ich namówił, wprawdzie Wojtek prosił, zeby go wozić na próby, ale wiecie jak to jest, nie braliśmy tego na poważnie. Aż pewnego dnia mówi, że będą grali w miasteczku obok. No ja się zastrzelę z korkowca. Nie spodziewałam się.
Jak go zobaczyłam to mi mowę odjęło. Gra!!!! A do tego jaki luzik!!!
Ten w żółtej koszulce po prawej - mój ci on. Jak klikniecie to się powiększy zdjęcie :-)




Zdjęcia nie za dobre, bo nam słońce w pysk waliło, a wiadomo sceny nie da się obrócić tak, żeby matki sobie popstrykały fotki ku potomności. Na tym drugim koncercie nie mogłam być, bo go przenieśli na inny termin i akurat pracowałam, ale inna matka robiła fotki i mam od niej dostać. Może będą lepsze.
Wojtek gra na gitarze basowej. Niewiele wiem o tym, co która gitara robi w zespole, ale on sobie tak brzdąka. Brdęk, brdęk na basowo. Są piosenki, że basowa ma nawet solówki, jedną taką grali. Fajnie mu poszło. Nauczyciel mówił, że jest z nich dumy. Jego kolega ma taki czadowy głos, że szok. Na scenie jest śmiały i daje czadu, a w życiu przemyka się pod ścianami. Kolega nie syn.
A poza tym nie dzieje się nic. Jakoś wpadłam w stupor życiowy, nie czytam, TV nie oglądam, nagrane filmy czekają, a ja tak jakoś żyje życiem. Pustka. Zmęczenie.
Ale wyjdę z tego.
Nie wiem, czy ktoś czytał na Notatkach Coolturalnych TU, ale mam zamiar się wziąć za decoupage. Przeczytałam w książce o tym i oszalałam. Też tak chcę. Nie dość, ze mi się takie rzeczy podobają, to może będzie to swoista terapia zajęciowa, taka samo-terapia. Robienie czegoś rękami jest dla mnie rzeczą obcą, oprócz bębnienia w klawiaturę, manualnie jestem nieczynna do odwołania. Ale spoko, uruchomię się. Tylko się muszę jakoś sama nauczyć tej techniki, bo tu żadnych kursów nie ma. Czy ma ktoś dla mnie rady? Gdzie kupić rzeczy do tego online? Jakieś dobre książki? Portal? Every little helps :-) że polecę Tesco'wym sloganem (czy to z Super Valu?).

czwartek, 21 lipca 2011

Ślimak, ślimak pokaż nogi


Tak się pławiłam w zachwytach, ochach i achach jak to fajnie jest, kiedy dzieci już duże, aż do przeczytania wywiadu w lutowym Twoim Stylu (bo ja zapóźniona jestem w prasówce) ze słynną trendsetterką Li Edelkoort. Od trzydziestu lat przepowiada nie tylko, co zmieni się w modzie, designerze, ale przy okazji też, jakie zmiany zajdą w społeczeństwach, w zachowaniach ludzkich. Ma jakiś siódmy zmysł, bo już wiadomo, że nawet najbardziej nieprawdopodobne jej wizje, jednak się urzeczywistniały. Jak ta o światowym kryzysie, o nad-konsumpcjoniźmie, który między innymi doprowadził do tego. Tym razem ‘wieszczy’ o roku 2050 – „…średni wiek ludzi żyjących w krajach wysoko rozwiniętych przesunie się z 26 lat do ponad czterdziestu. Ludzkość starzeje się w nieznanym dotąd tempie. Wpłynie to oczywiście na kształt kultury. Zaniknie wszechobecny dziś kult młodości. Znów ceniona będzie dojrzałość, zmieni się nasze wyobrażenie o pięknie. Kwestię „jak się nie zestarzeć” zastąpi pytanie „jak zestarzeć się dobrze”, czyli twórczo i aktywnie. Dojrzałość stanie się cechą pożądaną w kulturze. Rynek dzisiaj zorientowany przede wszystkim na potrzeby młodych ludzi, dostrzeże gigantyczną grupę docelową, jaką będą ludzie w wieku 50+, 60+, 70+”.
Najpierw się ucieszyłam – ale fajnie, to ja będę w tej grupie docelowej. Ale zaraz przyszła świadomość, że jednak nie bardzo, że wielce prawdopodobne jest, że ja w ogóle tego roku nie dożyję, że tu jest mowa raczej o moich dzieciach, które najbardziej skorzystają, a ich mama najzwyczajniej będzie już w piachu. To się stropiłam. Po raz pierwszy w życiu okazało się coś poza zasięgiem mojej długości życia. Przedtem wszystko było możliwe. Kiedy w latach siedemdziesiątych mówiło się o roku 2000, dla jednych science –fiction,  dla mnie to była moja po prostu przyszłość, której co najwyżej mogłam być ciekawa i dążyć do jak najlepszego spełnienia marzeń. Do dziś cały czas mi to wrażenie towarzyszyło – tyle jeszcze przede mną, sky is the limit. Otworzyłam Twój Styl przy śniadaniu i między jedną kanapką, a drugą dowiedziałam się, że limit owszem ma związek z niebem, ale w tym kontekście, że pewnie już tam będę (mam nadzieję), kiedy przepowiednie Li Edelkoort będą się się ziszczać. O żesz kurna, normalnie śmierć zajrzała mi w oczy.  Okropne to jest wrażenie, takie nagłe przejście z ‘wiecznie młody’ na ‘wkrótce martwy’, bo dla mnie 40 lat, to wkrótce, żeby nie powiedzieć ‘nigdy’. Jakoś dziwnie czas przyspieszył, rok wydaje się miesiącem, miesiąc dniem, pstryk i już jest lato, za drugim pstryknięciem już będzie Boże Narodzenie. Ledwo rozbiorę choinkę, już będę malować jajka, a zaraz potem płot w lecie, ledwo się obrócę już będę chować skrzynki z okien na jesień. Kiedyś koleżanka, która była za mną tutaj w Donegalu, przyznała mi rację -  mimo, że powinien czas tu płynąć wolniej, płynie błyskawicznie, myk myk, gnają dni jak rącze konie. I pomyśleć, że kiedyś kolejne daty przychodziły wolno jak ślimaki. A może to było tylko wrażenie? Bo przecież ślimaki też nie są takie powolne, jak nam się wydaje.